Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

ciężar. Poczuł mrowienie w żołądku. Wiedział, że nie zwiastuje niczego dobrego. I doskonale zdawał sobie sprawę, że kontrola nad tym, co się za chwilę stanie, nie będzie stuprocentowa.

      Poderwał się tak szybko, że złodziej nie zdążył nawet zetrzeć z twarzy ironicznego uśmieszku. Pięść poleciała nad stołem łukiem, trafiła w bok szczęki Woźniaka, po czym wyhamowała dobre piętnaście centymetrów dalej. Nim złodziej wraz z krzesłem runął na ziemię, Krzeptowski był już na nogach, jednym susem minął stół, po czym dopadł walące się na betonową podłogę ciało. Kopniak w brzuch wymierzony był z całego serca; trafił pięć centymetrów poniżej mostka, dokładnie tam, gdzie miał trafić. Woźniak jęknął i skulił się, instynktownie przyjmując niemal embrionalną pozycję. Krzeptowski zdawał się nie zwracać uwagi na łapczywie chwytającego powietrze i jęczącego złodzieja. Złapał go za ucho i szarpnął do góry. Woźniak wrzasnął w udręce, ale ból był zbyt wielki, by mięśnie nie zareagowały. Pomimo zwichniętej szczęki i targających ciałem torsji klęknął, a potem wstał, choć utrzymanie pionu leżało chwilowo poza granicą jego możliwości. Krzeptowski schylił się, jedną ręką postawił z powrotem krzesło, kopniakiem podciął nogi Woźniakowi, stwierdził, że złodziej mniej więcej trafił plecami w oparcie, i z obojętną miną cofnął się na swoje siedzisko.

      Dłuższą chwilę trwała cisza, przerywana tylko smarkaniem i jękami Woźniaka. Krzeptowski patrzył na niego jak na rzadki okaz robaka.

      Usłyszał trzask zamka. Strażnik wsadził głowę do celi. Jednym spojrzeniem ogarnął więźnia i policjanta, po czym pytająco uniósł brwi.

      – Gawędzimy sobie – powiedział Krzeptowski. – Zawołamy cię, jak skończymy.

      Strażnik zmarszczył nos, ale wycofał się bez słowa. Od godziny słuchał chaotycznych radiowych komunikatów na temat zamachu, a wiedział, jaką firmę reprezentuje Krzeptowski. Jeżeli Woźniak miał pecha i znalazł się na linii ognia tych z CBŚ – no, tu już naprawdę nic nie można poradzić.

      Drzwi trzasnęły gromko, a Krzeptowski ponownie przeniósł wzrok na Woźniaka. Facet nie wyglądał dobrze. Szczęka puchła w oczach; jeszcze kilkanaście minut i jej właściciel nie wyartykułuje żadnej zrozumiałej sylaby, nie mówiąc o słowach i zdaniach. Naderwane ucho nabrzmiało, jutro stanie się fioletowosine. Ból brzucha będzie odczuwalny jeszcze wieczorem, a może i następnego dnia. W gruncie rzeczy Krzeptowski był całkowicie z siebie zadowolony: po raz kolejny udowodnił sobie i światu, że doskonale udaje mu się ograniczyć wolę zniszczenia; gdyby spuścił ją całkiem ze smyczy, faceta najpewniej zeskrobywano by łyżeczką ze ściany.

      – Koniec zabawy – przyjazny ton zniknął całkowicie z głosu Krzeptowskiego. – Teraz powiesz mi, na czyje zlecenie rąbnąłeś furę, albo następnym razem nie będę taki łagodny jak dotychczas.

      Woźniak nabrał powietrza i wypuścił je po raz pierwszy od ataku policjanta bez jęku. Wyglądał na człowieka, który stracił większą część swych życiowych azymutów. Mimo wszystko coś jednak do niego dotarło.

      – Jest taki kolo… – powiedział, z trudem wydobywając słowa. – Ma kumpla Araba… Znają się od podstawówki.

      – Ten kolo zna Araba z podstawówki? – Krzeptowski zadał pytanie tak spokojnym głosem, że Woźniak łypnął podejrzliwie.

      – To taki pół-Arab… Matka Polka, ojciec Libańczyk. On… mieszka w Polsce od urodzenia, mówi po polsku jak Polak. Ale po arabsku podobno też, bo z ojcem od szczeniaka do tego Libanu wyjeżdżał.

      – Ładnie. Dalej.

      – No i ten Arab przyszedł do kola i mówi, że fura potrzebna… Kolo mówi, że zna mnie, a ja mogę coś zorganizować. Przyszedł do mnie i pyta. Chciałem wiedzieć, jaka ma być, a kolo, że typowa jakaś, niewypicowana: astra, golf, corolla. Pięcioletnia, w granacie albo szara, najlepiej benzyna.

      – Przecież ty się nie zajmujesz takimi.

      – To samo powiedziałem i pogoniłem gościa. Ale on wraca po południu i mówi, że Arab płaci piątkę za czysto rąbniętą furkę, taką, co się właściciel nie od razu zorientuje. A ekstra tysiąc za tablice.

      – Pięć tysięcy złotych za astrę? – Krzeptowski powątpiewająco wydął usta. Cena była nieco zbyt poważna jak na tego typu transakcję. – Tyle się za takie graty nie płaci. Sam wiesz. Ty jesteś inna liga.

      Woźniak skinął głową. Potarł spuchniętą szczękę. Zapowiadał się rozległy siniak we wszystkich kolorach tęczy.

      – Kasa to kasa. Dla mnie chwila roboty. A akurat znałem jednego, co taką astrę miał i na urlop wyjechał.

      – To się zgodziłeś.

      – No. Dali połowę z góry, zrobiłem furę, odstawiłem, dali resztę i koniec.

      – A dowód i kluczyki po co wyjąłeś?

      – Nie chcieli. Mieli nowy dowód, na te tablice, co im zorganizowałem.

      – Ładnie. – Krzeptowski już obmyślał następne posunięcia. – Nazwisko kola i Araba.

      Woźniak pokręcił głową. Wszystko, co do tej pory powiedział, robił we własnym imieniu. Teraz wkraczał na teren, z którego nie było odwrotu. Przynajmniej w tym fachu. Ale wiedział, że nie ma specjalnie wyboru. Gliniarz wyglądał na takiego, co naprawdę był gotów zatłuc na śmierć.

      Wypowiedział dwa nazwiska i adres w podwarszawskim Piastowie.

      Krzeptowski skinął głową.

      – Jak to pic, wrócę i dostaniesz taki wpierdol, jakiego nawet na amerykańskich filmach nie widziałeś.

      – Jaki pic? Prawdziwe nazwiska i adres kola. Araba adresu nie znam.

      – Kolo zna?

      – Zna. Musi znać.

      – Dobra. Ostatnie pytanie. Widziałeś tego faceta? – Krzeptowski podsunął Woźniakowi pod nos odbitkę ujęcia łącznika, który przywiózł Saleha w pobliże Marriotta.

      Woźniak przez chwilę studiował fotografię.

      – Nie. – Pokręcił głową. – Nigdy.

      – Przypomnij sobie.

      – Nie mam czego. Nie widziałem gościa. W życiu.

      Krzeptowski nie nalegał. Szczerze mówiąc, gdyby łącznik ujawnił się komuś, kto organizuje samochód, uznałby to za dziwne. Już wystarczająco dziwny był fakt nieodpalenia ładunku przez zamachowca. Dwa zbiegi okoliczności wyglądałyby na kompletną amatorszczyznę. A Krzeptowski miał dziwne przeświadczenie, że nie ma do czynienia z amatorami.

      Wstał i spojrzał z góry na złodzieja. Tamten na wszelki wypadek nie podniósł wzroku. Nadkomisarz bez słowa opuścił pokój przesłuchań. Jeszcze na korytarzu połączył się z Goździkiem.

      18

      Tyszkiewicz wyszedł z gabinetu ministra z przemożnym uczuciem ulgi.

      Godzinę wcześniej, wśród gęstego, wzbogaconego jedynie szumem klimatyzatorów milczenia, zwięźle zreferował wydarzenia dzisiejszego poranka. Punkt po punkcie przedstawił fakty, począwszy od wykrytej przez Smotrycza obecności w Polsce bratanka jednego z najgroźniejszych terrorystów na świecie. Pojmanie i rozbrojenie Mahmuda Saleha opowiedział niemal w punktach: przyjechaliśmy, podjęliśmy takie i takie decyzje, ustaliliśmy, przedsięwzięliśmy środki…

      Gdy skończył, zapadła lodowata cisza. A potem, zgodnie z przypuszczeniami Jakuba, wybuchła bitwa. Starcie było bardzo gwałtowne. Padło wiele oskarżeń, funta kłaków niewartych dobrych rad, próśb i gróźb. Co