nadal robiła na nim wrażenie: Smotrycz nie wydał żadnego polecenia, a Barbara Rakoczy sprawiała wrażenie, jakby nie tylko nie słyszała ostatniej prośby Krzeptowskiego, ale w ogóle przebywała w innej czasoprzestrzeni. A jednak doskonale wiedziała, o co chodzi; milczenie spowodowane było głębokim namysłem nad najlepszym sposobem postępowania. Przez chwilę przyglądała się niewyraźnej fizjonomii faceta za kierownicą.
– Wśród informatyków też jest specjalizacja – powiedział Smotrycz, nie kierując tej uwagi pod żadnym szczególnym adresem. – Barbara jest geniuszem programów graficznych. Między innymi oczywiście.
Komisarz Rakoczy nie słyszała pochwały, była przyzwyczajona albo nie umiała na nią w odpowiedni sposób zareagować. Położyła dłoń na myszy, wywołała jeden ze specjalistycznych programów, po czym zaczęła podostrzać elementy zdjęcia.
Kwadrans później Krzeptowski dysponował bardzo wyraźną fizjonomią kierowcy wydrukowaną w trzech egzemplarzach na kolorowej drukarce. Mężczyzna mógł liczyć około trzydziestu lat, miał orli nos, śmiałe spojrzenie i wąskie usta.
Był łącznikiem Mahmuda Saleha ze światem zewnętrznym.
16
To, czego nie widać na pierwszy rzut oka, w lustrze zlokalizowanym trzydzieści centymetrów od twarzy da się dostrzec całkiem wyraźnie.
Cera, gładka i o brzoskwiniowym odcieniu, owszem.
Ale w kącikach ust siateczka zmarszczek. Mała, niemal niedostrzegalna, lecz jest, tkwi, tyka niczym zegar, odmierzający czas przecież tylko w jednym kierunku.
Oczy.
Zielone, głębokie, o łagodnym, klasycznym wykroju. Prawda. Jednak gdy się w nie głębiej spojrzy, można bez trudu dostrzec zmęczenie, ślad ciągłego codziennego napięcia, świadectwo nieustannego życia na krawędzi.
Dłonie.
Zadbane paznokcie, teraz pomalowane na jaskrawy czerwony kolor, którego w gruncie rzeczy nienawidzi i który kojarzy jej się jak najgorzej. Piękne długie palce. Jednak nie sposób ukryć ich drżenia, delikatnych nieregularnych fal, mających początek gdzieś w głębi ciała.
Ostre światło biegnące od sufitowych lamp pozwala widzieć obraz z lustra bez żadnych retuszów i upiększeń, w hiperrealistyczny sposób. Bezlitosny. Ponury.
Potocka oparła się obiema dłońmi o umywalkę. Przez chwilę wpatrywała się w swoje odbicie, po czym odwróciła wzrok, co nie było dobrym pomysłem: natychmiast wrócił obraz przywiązanego do fotela więźnia, wykrzykującego obelgi przez pokrwawione, rozbite wargi.
Grube, piętrowe frazy aż dzwonią w uszach. Język, choć obcy, jest dobrze znany; biegła umiejętność posługiwania się nim nie pozwala zniknąć za błogosławioną zasłoną niezrozumienia. Każde słowo brzmi niczym topór.
Co gorsza, w drugą stronę padają podobne obelgi. Musi je wypowiadać, musi stać przed nim niemal naga i umalowana jak dziwka: musi osiągać przewagę psychologiczną, opartą na założeniu, że jego kultura i sposób wychowania nie radzą sobie z takim kontekstem; kobieta nie ma po prostu prawa tak wyglądać, tym bardziej upokarzać go, bić, zadawać pytań, żądać odpowiedzi.
Potrząsnęła głową. Przypomniała sobie, z jakim nastawieniem wychodziła do pracy dziś rano, zaledwie kilka godzin temu. Z jaką wiarą we własne umiejętności. Wielu rzeczy w swoim życiu nienawidziła, w wielu sprawach miała poczucie niższości czy świadomość dawnych upokorzeń. Ale tego akurat była pewna.
Gdy trzy lata temu podczas praktyk w bazie Guantanamo (półroczne kursy na zaproszenie CIA; w efekcie Potocka była jedyną osobą w Polsce posiadającą amerykański certyfikat pozwalający na fachowe i skuteczne przesłuchiwanie wywodzących się z Bliskiego Wschodu osób podejrzanych o terroryzm) była świadkiem, jak młoda, niespełna trzydziestoletnia pracowniczka wywiadu wojskowego w ciągu trzech godzin złamała wyjątkowo opornego, zamkniętego w sobie i niebezpiecznego terrorystę, uznała, że jej własne cechy osobowości i wyszkolenie pozwolą bez większych kłopotów przenieść posiadaną wiedzę, umiejętności i zdecydowanie na rodzimy grunt, o ile, rzecz jasna, nastąpi potrzeba takiego działania.
Potrzeba nastąpiła, nawet szybciej, niż myślała.
W swojej blisko ośmioletniej karierze w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego częstokroć stykała się z niebezpiecznymi ludźmi. Miała na koncie zakończone sukcesem żmudne przesłuchania członków gangu zabójców wywodzących się z szeregów dawnych żołnierzy białoruskich i ukraińskich sił specjalnych. Prowadziła śledztwa, w których łamano wszelkie reguły. Strzelano do niej, ona również strzelała. Zdarzyło jej się też zabić, w obronie własnej, człowieka. Jednak dziś było inaczej. Otworzyła terrorystę, prawda. Osiągnęła punkt pierwszy. Przyjęta przez nią metoda polegająca na wybiciu go z autohipnozy i zmuszeniu do walki na nie swoim terenie okazała się skuteczna. Ale to dopiero początek. Dalej nie będzie łatwiej, trzeba sięgnąć jeszcze głębiej do pokładów zwierzęcej agresji. Wiedziała, że znowu przyjdzie jej łamać opór więźnia: wojną na wyczerpanie, chemikaliami, podstępem, perswazją; gdy nie będzie innego wyjścia – siłą.
Lub ponownie odwoływać się do cielesnych, zmysłowych argumentów.
Uświadomiła sobie, że choć robiła to już nie raz, tego właśnie się bała: dojścia do granicy, poza którą nie ma już nic poza nienawiścią i najbardziej prymitywną chęcią osiągnięcia celu, bez względu na cenę, normy, poglądy. Wiedziała, że może w sobie taką bestię wywołać; miała po temu dość siły woli, nabytej na dalekiej tropikalnej wyspie wiedzy i doświadczenia. Niestety.
Jednak rozumu i instynktu starczało jej na tyle, by tego właśnie obawiać się najbardziej.
Skoncentrowała się.
Wrócił obraz leżącego na chodniku terrorysty, dziesiątek autobusów i samochodów, stłoczonych nieopodal setek ludzi, potencjalnych ofiar; to wszystko uświadomiło jej, jak bardzo było blisko. Jak niebezpieczeństwo, które do tej pory widziała tylko podczas krótkiego, ale niezwykle pouczającego pobytu w Iraku lub chociażby na ekranie telewizora, zawitało do jej rodzinnego miasta.
Taki obraz na razie jeszcze dość skutecznie rozbudzał jej motywację. Na razie.
Wyprostowała się.
Z kieszeni rozległ się dźwięk dzwonka.
Wyciągnęła aparat.
– Tak? – Przelotne spojrzenie w lustro sprawiło, że aż drgnęła na widok wyrazu swojej twarzy. Dawniej umiała się lepiej maskować, nawet gdy dookoła nie było świadków.
– Możesz rozmawiać?
– Jestem w toalecie.
– Za chwilę zaczynamy spotkanie z tym pajacem. – W głosie Kozery trudno było doszukać się czegoś więcej niż złości, niechęci do całego świata; gdzieś na końcu brzmiała mściwa satysfakcja. – Odpytamy go z osiągnięć. Jak ci idzie?
Potocka zastanawiała się, jak odpowiedzieć na tak zadane pytanie.
– Terrorysta nazywa się Mahmud Saleh – powiedziała po dłuższej chwili. Echo słów wybrzmiewało metalicznie w obszernym, nowo wyremontowanym pomieszczeniu damskiej toalety. – Jest Pakistańczykiem i pochodzi z północy, skończył medresę. Na razie wiem tylko tyle.
– Powiedział im czy tobie?
– Mnie.
Śmiech. Ani grama wesołości czy empatii. Po prostu szczekanie.
– Dzielna dziewczynka. Oni robią postępy?
– Nie jestem na bieżąco ze śledztwem. Cały czas byłam w pokoju przesłuchań.
– Zorientuj