bzykał się z dwoma panienkami jednocześnie, co jest oczywiście czynnością wymagającą pełnego skupienia), ale na tyle znał się na życiu, by wiedzieć, że czarni najczęściej nie składają wizyt z powodu kradzieży spodni z supermarketu. Jak również pedofilii. Jednak stojący przed nim funkcjonariusz, choć nie wyglądał szczególnie groźnie, nie sprawiał wrażenia żartownisia.
– O co biega? – wykrztusił w końcu.
– O adres. Nazwisko i adres Araba – powtórzył cierpliwie Goździk. – Powiesz, zabierzemy cię na dołek, damy herbatki, odpowiesz na parę pytań, może spędzisz noc czy dwie na pryczy, ale ja będę wszystkim mówił, że byłeś pierwszy do współpracy.
Głowacki dumał i dumał, w końcu udało mu się podjąć decyzję.
– To tylko znajomy – powiedział ostrożnie.
– Adres.
– Ursynów. Rosoła sześćdziesiąt pięć. Mieszkania siedemnaście.
– Nazwisko.
– Samir Baszir.
– Tak się pisze, jak powiedziałeś?
– Es, a, em, i, er, be, a, es, zet, i, er.
– Dobra. Pilnuj go – powiedział Goździk do stojącego bez ruchu policjanta.
Sam wyszedł szybkim krokiem na korytarz. Kątem oka dostrzegł, że dziewczyny kończą się ubierać, przy czym Tokarska wygłasza niepochlebne komentarze pod adresem pilnujących ich funkcjonariuszy, którzy zresztą sprawiali wrażenie setnie ubawionych.
Goździk skinął na dowódcę sekcji szturmowej.
– Niech się ten casanova ubierze i do fabryki całą trójkę. Dwóch ludzi powinno wystarczyć, no nie?
Dowódca skinął głową. Głowacki i dziewczyny nie wyglądali na szczególnie groźnych przestępców.
– A my na Ursynów. Biegusiem.
20
– Kto ci dał bombę?
– Jak się nazywa człowiek, który cię przywiózł?
– Gdzie mieszkałeś w Warszawie?
– Nazwisko kierowcy?
– Adres?
– Kto ci dał bombę?
– Dlaczego nie odpaliłeś detonatora?
– Jak się nazywasz?
– Kiedy przyjechałeś do Polski?
– Gdzie mieszkasz?
– Skąd masz bombę?
– Kim jest kurier?
– Nazwisko kierowcy?
– Skąd masz pentryt?
– Sam zrobiłeś bombę czy ktoś ci ją dał?
– Nazwisko?
– Kogo znasz jeszcze?
– Co jest następnym celem?
Pytania padały jedno za drugim, przedzielone krótkimi, może pięciosekundowymi interwałami. Po rozmowie z kapitan Potocką Saleh nie próbował ponownie wprowadzić się w stan autohipnozy, ale na pytania nie odpowiadał. Patrzył przed siebie z obojętną miną, jakby nie widział pokoju, obu przesłuchujących i samego siebie w tysiącu egzemplarzy odbitego w lustrach. Nie zwracał uwagi ani na śledczych, ani na swój, oględnie mówiąc, nieco żałosny stan. Już przeszło kwadrans temu przestał kontrolować pęcherz; niewielka kałuża uformowała się tuż koło kostek w regularną elipsę.
Facet śmierdział potem, strachem i moczem, ale zachowywał kamienne milczenie.
Potocka przyglądała mu się uważnie przez szybę. Światło lamp padało prosto na jego twarz, pokrytą ciemniejącym z każdą godziną zarostem, piwne, nieobecne oczy, wąskie, zaciśnięte wargi. Mowa ciała wyrażała postawę obronną, bierną, ale za tą biernością stała niezłomna wola i dziesiątki godzin indoktrynacji.
Mahmud Saleh stanowił modelowy, podręcznikowy okaz fanatyka w zachodnim rozumieniu tego słowa.
Potocka miała pewność, że śledczy tylko tracą czas; owszem, konwejer, czyli przesłuchiwanie non stop, bez dania więźniowi szansy na sen, wybijanie go z pewności siebie natarczywymi pytaniami przez zmieniających się co dwie godziny śledczych, w końcu jest w stanie złamać system obronny najbardziej nawet odpornego człowieka. Czynności te, przy swojej generalnej skuteczności, miały jednak cechę, która w tym wypadku nie gwarantowała wystarczająco szybkiego powodzenia – zajmowały mianowicie dużo czasu. Czas, wedle żelaznego przekonania kapitan Potockiej, był właśnie tym czynnikiem, którego nie mieli. Pomału zapominała o niedawnych dylematach. Obraz zaciętej twarzy pojmanego mężczyzny ponownie wyzwolił w niej przemożną chęć działania. Być może ostatnią.
– I? – usłyszała za plecami głos.
Odwróciła się. Tyszkiewicz przyglądał się więźniowi z zainteresowaniem. Odniosła wrażenie, że celowo skupia wzrok na nim, by nie patrzeć na nią. Stał jednak bardzo blisko.
– Jeszcze nic – odparła. Poczuła w okolicach serca całkiem wyraźne ciepło.
– Nic nie powiedział?
– Nic ważnego.
Tyszkiewicz przez chwilę przysłuchiwał się szybko mknącemu strumieniowi pytań. Więzień milczał. Potocka milczała. Jej myśli tylko w iluzoryczny sposób były związane z czekającymi ją zadaniami.
– To może trwać w nieskończoność – mruknął Jakub.
– Otworzył się. Potem na ogół mówią. Choć niekiedy po jakimś czasie.
– Właśnie. Po jakimś czasie. Nie mamy czasu.
Teraz z kolei Potocka przyjrzała się więźniowi, a potem przeniosła wzrok na Tyszkiewicza.
– Możemy spróbować… – Zawahała się, a Jakub miał wrażenie, że wahanie nie dotyczyło przedmiotu wypowiedzi, tylko dobrania jak najbardziej adekwatnej formy – …nieco przyspieszyć moment, w którym zacznie mówić.
Spojrzenie zielonych oczu przepalało go na wylot. Czuł, że zaczyna się pocić. Cholerna klimatyzacja.
– Przyspieszyć?
– Zamiast brać go zmęczeniem, możemy pójść na skróty.
Jeden z techników obsługujących wariograf oderwał wzrok od odczytu i spojrzał na Potocką.
Tyszkiewicz ruchem brody nakazał mu powrót do pracy.
– Niech jadą dalej – powiedział w stronę pracowników Biura, adresując tę uwagę do bombardujących więźnia pytaniami Moskalewicza i Klebera. – A panią poproszę ze sobą.
Odwrócił się i wyszedł, słysząc za sobą szybki stukot obcasów. Na korytarzu było nieco chłodniej niż w Raju. W głębi korytarza zamajaczyła kanciasta sylwetka Krzeptowskiego. Tyszkiewicz machnął do niego ręką, bez słowa minął sekretariat, przepuszczając Potocką przodem, wskazał ręką fotel, a sam zajął miejsce najdalej jak mógł – za biurkiem. Krzeptowski stanął w drzwiach. Wypełniał całą framugę.
– Siadaj – powiedział Jakub.
Krzeptowski podniósł pytająco brwi, ale nie doczekawszy się wyjaśnień, bez słowa usiadł w fotelu.
Jakub odetchnął parę razy, bez sympatii spojrzał na wolno obracający się pod sufitem wiatrak, po czym starając się w pełni kontrolować mięśnie twarzy, zwrócił się do Potockiej:
– Słucham.
Kobieta