Джон Ле Карре

Przyjaźń absolutna


Скачать книгу

Mundy prowadzi go do Tiergarten i znajduje łagodne trawiaste zbocze, na którym akurat nie bawią się żadne dzieci. Sasza wsiada, Mundy trzyma jego rower za kierownicę, ale Sasza nakazuje mu ją puścić. Sasza wywraca się, klnie jak szewc, wdrapuje się z powrotem pod górę, próbuje jeszcze raz, znów pada, klnie jeszcze szpetniej. Ale za trzecim razem udaje mu się utrzymać swe niesymetryczne ciało w równowadze. Kilka godzin później, pękając z dumy, siedzi na złożonym płaszczu na ławce w Schlossgarten w Charlottenburgu, zajada się kurczakiem i bucha w mroźne powietrze parą z ust i złotymi myślami wielkiego Marcusego.

      Ale jak na każdej wojnie święta to jedynie tymczasowe zawieszenie broni. Gdy tylko śnieg topnieje, napięcie między studentami a miastem znów osiąga temperaturę wrzenia. Nie ma przy tym większego znaczenia, że niepokoje trwają na każdym zachodnioniemieckim uniwersytecie, że z Hamburga, Bremy, Getyngi, Frankfurtu, Tybingi, Saarbrücken, Bochum i Bonn nadchodzą opowieści o strajkach, masowych rezygnacjach co wybitniejszych profesorów z zajmowanych stanowisk i tryumfalnym marszu sił radykalnych. Berlin ma poważniejsze, bardziej zadawnione i straszniejsze porachunki niż te wszystkie inne uniwersytety razem wzięte. Przy pierwszych podmuchach nadciągającej burzy Sasza wyjeżdża nagle do Kolonii, gdzie podobno nowy błyskotliwy teoretyk rozszerza jeszcze zakres radykalnej działalności. Gdy wraca, Mundy jest już gotowy do walki, ale humor też mu dopisuje.

      – No więc co powiedziała wyrocznia? W jaki sposób mają się zachować pokój czyniący, gdy się zacznie? – pyta, spodziewając się, że Sasza rozpocznie tyradę o represyjnej tolerancji pseudoliberalizmu albo o raku militarno-industrialnego kolonializmu. – Pomidory, cuchnące bomby, petardy? A może karabiny maszynowe?

      – Zamierzamy dotrzeć do społecznych źródeł ludzkiej wiedzy – odpowiada Sasza, przed kolejnym zebraniem pośpiesznie połykając kanapkę z kiełbasą.

      – A jak to jest na nasze? – pyta Mundy w swej zwykłej roli próbnego słuchacza.

      – Do pierwotnego stanu człowieka, do jego Ur-stanu. Dzień pierwszy po stworzeniu to już za późno. Musimy zacząć od dnia zero. O to w tym wszystkim chodzi.

      – Będziesz musiał mi to wytłumaczyć powoli i wyraźnie – mówi Mundy ze zmarszczonym czołem. I rzeczywiście jest zaintrygowany, bo Sasza dotąd zawsze się upierał, że trzeba stawiać czoło twardej rzeczywistości politycznej, a nie tracić czas na utopijne fantazje.

      – Na pierwszym etapie zaczniemy od tabula rasa. Musimy odtruć ludzki mózg z jego uprzedzeń, zahamowań i różnych naleciałości i zachcianek, oczyścić go ze wszystkiego, co stare i zgniłe… jeszcze trochę kiełbasy… z amerykanizmu, chciwości, klasowości, zawiści, rasizmu, mieszczańskiego sentymentalizmu, nienawiści, agresji, przesądów oraz żądzy władzy i posiadania.

      – I co wtedy?

      – Nie rozumiem pytania.

      – Przecież to proste. Jestem tabula rasa, jestem czysty, nie jestem Amerykaninem, rasistą, burżujem ani posiadaczem. Nie mam ani złych myśli, ani złych instynktów. Co dostanę w zamian poza kopniakiem w jaja?

      Sasza wierci się niecierpliwie przy drzwiach, bo pytania te najwyraźniej nie przypadły mu do gustu.

      – W zamian? Społeczną harmonię. Nic więcej. Miłość braterską, dzielenie się z bliźnim, wzajemny szacunek. Napoleon miał rację. Z was, Anglików, straszni materialiści.

      Ale Sasza już więcej nie wygłasza takich teorii.

      4

      – Te dwie to kompletne lesby – upiera się wiking znany w komunie jako Piotr Wielki.

      Peter to pacyfista ze Stuttgartu, przyjechał do Berlina, by uniknąć poboru. O jego rodzicach mówi się, że to sympis, czyli bogaci burżuje, którym poczucie winy każe wspomagać tych, którzy dążą do ich unicestwienia.

      – Strata czasu – potakuje z roztargnieniem Sasza, zaprzątnięty jak zwykle największej wagi problemami rewolucyjnej strategii. – Nawet nie warto próbować, Teddy. Obie są zboczone.

      Panowie mówią z urazą o Legalnej Karen i Legalnej Judith, przezwanymi tak, ponieważ studiują prawo. Rozgoryczenie męskiej połowy komuny potęguje dodatkowo fakt, że obie są absolutnie najbardziej atrakcyjnymi komunardkami. Oczywiście kobiety powinny mieć pełną swobodę wyboru partnerów i orientacji seksualnych, ale jednak nie powinny też pozostawać obojętne na zachcianki najważniejszych aktywistów. A jak one się ubierają, na miłość boską, narzeka Piotr Wielki. Te ich spódnice do samej ziemi, te wojskowe buciory… Gdzie one się wybierają? A te ich przedpotopowe koki! I snują się po komunie jak dwie zakochane mieszczki z Calais! Peter zaklina się, że nawet książki prawnicze wypożyczają po jednym egzemplarzu, żeby razem czytać je w łóżku. Karen przesuwa palcem po stronie, Judith czyta na głos.

      Jedyną osobą, z którą utrzymują bliższe kontakty, jest Greczynka Christina, niegdysiejsza inkwizytorka Mundy’ego, która choć chyba ma zbliżone upodobania seksualne, sama potwierdza plotki o lesbijstwie koleżanek. Zresztą są i inne, znacznie bardziej przekonujące dowody. Judith i Karen nie biorą udziału w zbiorowych kąpielach pod prysznicem. Uparły się, by mieć własny, osobny pokój, który zamykają na kłódkę wiszącą pod groźnym napisem „Spierdalaj”. I kłódkę, i napis może obejrzeć każdy. Mundy zdążył już się przekonać na własne oczy. A jeżeli chcesz lepszych dowodów, dodaje Piotr Wielki, to idź, spróbuj, wrócisz ze złamaną szczęką.

      Jednak mimo tych ponurych przepowiedni Legalna Judith zaczyna stanowić spory problem dla Mundy’ego i jego ideałów isherwoodowskiej obojętności. Na nic się nie zdają jej wysiłki, by ukryć własną urodę. Karen przynajmniej umie się garbić i odpowiadać opryskliwie – Judith jest eteryczna jak mimoza. Na mityngach Karen warczy jak buldog; klasowy gniew Judith przejawia się potrząsaniem złotą główką. Potem mityng się kończy, Legalna Judith i Legalna Karen znów stają się dobrze wychowanymi dziewczętami z północnych Niemiec, przyjmowanymi w najlepszych radykalnych salonach berlińskich, i rączka w rączkę spacerują po rozkosznych plażach wyspy Lesbos.

      Daj spokój, powtarza sobie Mundy za każdym razem, gdy odżywają w nim pewne nadzieje. Patrzy ci w oczy podczas angielskich konwersacji tylko dlatego, że jesteś dziwak, dryblas i oksfordczyk. Nasze słowne flirty – fakt, że inicjuje je Judith – to tylko ćwiczenia w angielskim, nic więcej.

      – Czy dobrze powiedziałam to zdanie, Teddy? – pyta na przykład z uśmiechem, od którego stopniałby cały lodowiec.

      – Cudownie, Judith! Wszystko masz na swoim miejscu!

      – Na miejscu?

      – Znaczy każdą sylabę. Przepraszam, zwykłe przejęzyczenie. Mówisz doskonale, serio.

      – Ale chyba mam amerykański akcent? Jeżeli tak, to zaraz mnie popraw, Teddy.

      – Ależ ani śladu, słowo skauta! Mówisz jak rodowita Angielka, absolutnie – bełkocze dręczony frustracją Mundy.

      Lecz te oczy, blue metalic, wciąż mu nie dowierzają, wciąż patrzą na niego jak oczy dziecka, które trzeba pochwalić jeszcze raz i jeszcze.

      – Taka ci jestem wdzięczna, Teddy. No to przyjemnego dnia. Bo chyba tak się mówi w Anglii, nie w Ameryce, prawda?

      – Absolutnie tak, Judith. Przyjemnego dnia. Tobie, Karen, też.

      Bo oczywiście Judith nigdy nie jest sama. Tuż obok siedzi Legalna Karen, by razem ćwiczyć angielskie „r”, zwarcia krtaniowe i wymawianie go away z dyftongiem, a nie z rozziewem w środku. Taki stan trwa aż do dnia, w którym pocztą pantoflową rozprzestrzenia się pogłoska, jakoby Legalna Karen opuściła komunę, nie podając nowego adresu. Najpierw mówi się, że zachorowała, potem, że musiała stawić się przy łożu umierającej