Джон Ле Карре

Przyjaźń absolutna


Скачать книгу

staje się miłosnym gniazdkiem. Jej upór, by zachować ich związek w tajemnicy i nawet w najgorętszych momentach mówić tylko po angielsku, przekonuje Mundy’ego, że znaleźli się w sferze niedostępnej zwykłym śmiertelnikom. On nie wie nic o niej, ona o nim. Zadawanie banalnych pytań byłoby śmiertelnym grzechem konwenansu. Tylko od czasu do czasu jakaś informacja niechcący wyrwie się jej z ust.

      Nie została jeszcze eingebläut, ale jest pewna, że jej się to uda podczas wiosennych marszów.

      Jest przekonana, że podobnie jak Bakunin i Trocki będzie do śmierci zawodową rewolucjonistką i połowę życia spędzi w więzieniu albo na Syberii.

      Zesłanie, przymusową pracę i wyrzeczenia uważa za nieuniknione etapy na drodze do osiągnięcia radykalnej doskonałości.

      Studiuje prawo, bo prawo to wróg naturalnej sprawiedliwości, a wroga trzeba znać. „Prawnicy to dupki”, powtarza chętnie za swym ulubionym guru. Mundy nie widzi najmniejszej sprzeczności w jej wyborze zawodu uprawianego przez dupków.

      Z niecierpliwością wyczekuje obalenia wszelkich represyjnych struktur społecznych i wierzy, że tylko nieustanna walka może zmusić świński system do zrzucenia maski liberalnej demokracji i ukazania swego prawdziwego oblicza.

      I właśnie forma tej nieustannej walki stała się kością niezgody między nią a Karen. Z tym że Judith ogólnie zgadzała się z koleżanką, że Régis Debray i Che Guevara mają rację: jeżeli proletariat nie jest jeszcze gotowy, nie dojrzał jeszcze do rewolucji, na rzecz mas musi działać rewolucyjna awangarda. I że w tej sytuacji owa awangarda ma prawo walczyć w imię niespełniającego rewolucyjnych wymagań proletariatu. Karen i Judith pokłóciły się o metody. Czy raczej, według słów Judith, o metody i moralność.

      – Jeżeli wsypuję glinom piasek do baku, to czy uważasz mój czyn za moralnie dopuszczalny, czy niedopuszczalny? – pyta Mundy’ego stanowczym głosem.

      – Dopuszczalny. Absolutnie dopuszczalny. Dobrze im tak – zapewnia ją rycersko Teddy.

      Dyskusja toczy się jak zwykle w łóżku Judith. Nadeszła wiosna, tym razem prawdziwa. Przez okno wpadają do pokoju promienie słońca, owijając się wokół kochanków. Mundy zakrył sobie twarz jej długimi złotymi włosami jak welonem. Jej głos dochodzi go jak ze snu.

      – Ale jeżeli wrzucam im do baku granat, to czy to moralnie dopuszczalne, czy niedopuszczalne?

      Mundy nie broni się przed odpowiedzią, ale nawet w swym obecnym stanie ciągłej ekstazy nie odzywa się od razu; siada na łóżku i wali prosto z mostu:

      – No nie, co to to nie. – Jest wstrząśnięty, że słowo „granat” tak łatwo pojawiło się na ustach jego ukochanej. – Absolutnie niedopuszczalne. Nie do przyjęcia. Ani do baku, ani w ogóle. Sprzeciw. Zapytaj Saszy, on jest tego samego zdania.

      – Bo dla Karen granat jest nie tylko moralnie dopuszczalny, ale wręcz pożądany. Dla Karen wszystkie metody walki z tyranią i kłamstwem są dozwolone. Zabicie tyrana to przysługa oddana ludzkości, to obrona uciśnionych. Logiczne. Terrorysta to dla Karen ktoś, kto ma bombę, ale nie ma samolotu. Nie potrzeba nam burżuazyjnych hemmungen.

      – Zahamowań – tłumaczy skwapliwie Mundy, usiłując za wszelką cenę nie zwracać uwagi na mentorski ton w jej głosie.

      – Karen zgadza się całkowicie z tezą Frantza Fanona, że przemoc to całkowicie dopuszczalny środek walki uciśnionych – dodaje Judith wyzywająco.

      – A ja nie – Mundy na to, opadając na łóżko. – I Sasza też nie – dopowiada, jakby zamykał dyskusję.

      Zapada długa cisza.

      – Wiesz co, Teddy?

      – Co, kochanie?

      – Jesteś typowym angielskim, wyspiarskim, imperialistycznym dupkiem.

      Traktuj to jak kolejny mecz, przekonuje sam siebie Mundy, znów wkładając jedną na drugą koszule po ojcu, tym razem jako zbroję. Zadymy to takie bitwy na niby. Wszyscy z góry wiedzą, co się stanie, jak i kiedy. Nikt za bardzo nie oberwie, no chyba że będzie się o to prosił. Nie ma się czego bać.

      Zresztą w końcu ile razy stałem już tak ramię w ramię z Ilse – tylko że jej ramię sięgało mi najwyżej do łokcia – i przepychałem się w zbitym tłumie przez Whitehall, a policjanci maszerowali grzecznie po obu stronach, blisko nas, by nie musieli zrobić użytku z pałek? Oberwie się raz i drugi, dostanie kopniaka w żebra, ale przecież nie takie rzeczy się robiło w szkolnej drużynie rugby. Co prawda złośliwa czy też sprzyjająca Opatrzność – nie wie do końca, jak to ocenić – sprawiła, że był nieobecny na wielkim marszu na Grosvenor Square. Ale przecież bywał już na zadymach tu, w Berlinie, okupował budynki uniwersyteckie, stał na barykadach i dzięki swym krykietowym zdolnościom zdobył sławę skutecznego miotacza petard i kamieni, zwykle na policyjne transportery, czym przyczyniał się do powstrzymania sił faszyzmu przynajmniej o setną sekundy.

      No dobrze, Berlin to nie Hyde Park i nie Whitehall. Tu wszystko odbywa się trochę mniej sportowo, trochę ostrzej. No dobrze, i przewaga przeciwnika jest jakby większa, bo tu jedna strona uzbraja się na takie okazje w broń palną, pałki, tarcze, hełmy, maski gazowe, gaz łzawiący, armatki wodne i może liczyć na czekające za rogiem rezerwy w ciężarówkach, a druga… No, jak o tym pomyśleć, to druga strona może przeciwstawić temu wszystkiemu tylko zepsute jaja i zgniłe pomidory, parę kamieni, mnóstwo ładnych dziewcząt i przesłanie dla całej ludzkości.

      No ale przecież wszyscy jesteśmy chyba ludźmi cywilizowanymi. W ten szczególny dzień nawet dla Saszy, naszego charyzmatycznego mówcy, naszego kandydata na fotel lidera, naszego Quasimodo rewolucji społecznej, który, jak głosi fama, zaliczonymi dziewczynami mógłby zapełnić całą uniwersytecką aulę. Bo właśnie Sasza – tę wiadomość uzyskała wszędobylska Magda od jednego ze swoich klientów, policjanta – będzie dziś przedmiotem specjalnej uwagi sił porządkowych i dlatego Mundy, Judith, Piotr Wielki i inni członkowie jego fanklubu otaczają go tak ścisłym kordonem na schodach uczelni. Dlatego również przedstawiciele świńskiego systemu tak licznie przyszli zaznajomić się ze szczegółami doktryny szkoły frankfurckiej, nim grzecznie odprowadzą Saszę do grüne Minna – jak widać, Niemcy mają znacznie bardziej eleganckie określenie na policyjną sukę – i powiozą go na najbliższy komisariat, gdzie w całkowitej zgodzie z obowiązującym prawem zostanie poproszony o dobrowolne ujawnienie listy nazwisk i adresów swych towarzyszy oraz ich planów szerzenia zamętu i chaosu na newralgicznym terenie półmiasta Berlin Zachodni, czyli przywrócenia świata do stanu, w jakim się znajdował, nim opadły go choroby faszyzmu, kapitalizmu, militaryzmu, konsumpcjonizmu, hitleryzmu, kokainowej kolonizacji, imperializmu i pseudodemokracji.

      Takie właśnie są tezy dzisiejszego kazania Saszy, które wygłasza na świętym trawniku przed bramą Wolnego Uniwersytetu; widok zacieśniającego się kordonu policyjnego każe mu rozwinąć je w całej rozciągłości. Wyszydza więc Amerykę za naloty dywanowe na wietnamskie miasta, zatruwanie wietnamskich plonów, zrzucanie napalmu na wietnamską dżunglę. Żąda ponownego zwołania trybunału norymberskiego i postawienia przed nim faszystowsko-imperialistycznego amerykańskiego przywództwa, winnego ludobójstwa i zbrodni przeciw ludzkości. Oskarża moralnie zdegenerowanych lokajów Ameryki z tak zwanego rządu w Bonn o próbę wybielenia hitlerowskiej przeszłości przez konsumpcjonizm, który ma zmienić pokolenie Auschwitz w stado tłustych baranów myślących wyłącznie o nowych lodówkach, telewizorach i mercedesach. Wypowiada się przeciwko szachowi Iranu i jego sponsorowanej przez CIA tajnej policji Sawak oraz bierze pod ostrzał popieranych przez Amerykę greckich pułkowników i „marionetkowe państwo Izrael”. Wylicza amerykańskie agresje od Hiroszimy po Koreę, Amerykę Środkową, Południową, Afrykę i Wietnam. Przekazuje braterskie pozdrowienia towarzyszom z Paryża, Rzymu i Madrytu, pozdrawia też dzielnych