go i trzymała, a on usłyszał cykanie.
– Rany, ale fajowy! – Objął ją mocno i głośno pocałował w policzek. Uśmiechnęła się zadowolona, że ucieszył się z prezentu, i pokiwała głową. A potem znowu spoważniała.
– Nałóż go, noś, nakręcaj, sprawdzaj godzinę i uważaj, żebyś go nie zgubił.
– Dobrze.
– Teraz, kiedy już masz zegarek, nie masz powodu, aby się spóźniać. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Jeżeli nie wrócisz do domu na czas, powiadomię policję. Dopóki nie złapią tego drania, który zabija dzieci w okolicy, nie wolno ci się spóźnić nawet o minutę.
– Tak, mamo.
– Jeszcze jedno. Nie chcę, żebyś chodził sam. Wiesz dobrze, że nie powinieneś przyjmować od nieznajomych cukierków i propozycji podwiezienia do domu. Oboje zgodziliśmy się, że nie jesteś głupi. Jesteś dużym chłopcem, ale dorosły człowiek, a do tego człowiek szalony, może z łatwością porwać dziecko, bo przecież ma więcej sił. Chciałabym, żebyś do parku czy biblioteki chodził zawsze z kolegami.
– Dobrze, mamo.
Ponownie wyjrzała przez okno i wydała z siebie westchnienie pełne zatroskania.
– Jak to jest, że rzeczy dobre są tak ulotne, a takie jak ta zdają się trwać wiecznie. Tak, w tym mieście z całą pewnością jest coś nie w porządku. Zawsze tak uważałam. – Ponownie spojrzała na niego spode łba. – Jesteś takim wędrowniczkiem, Ben. Musisz znać prawie każdy zakątek w Derry, co? W każdym razie jeżeli chodzi o miasto.
Ben nie uważał, że zna prawie każdy zakątek w Derry, choć znał ich wiele. I był tak poruszony nieoczekiwanym prezentem, że przyznałby jej rację, nawet gdyby powiedziała, że John Wayne powinien zagrać rolę Adolfa Hitlera w komedii muzycznej o drugiej wojnie światowej. Odwrócił głowę.
– Nie widziałeś niczego, prawda? – spytała. – Niczego ani nikogo… hmm… podejrzanego? Czegoś niezwykłego. Czegoś, co cię przeraziło?
Mało brakowało, a zachwycony swoim zegarkiem i przepełniony miłością do matki, aby sprawić jej przyjemność i ulżyć zatroskaniu (które w swej nieskrywanej gwałtowności było nieco przerażające), opowiedziałby jej o tym, co mu się przydarzyło pod koniec stycznia.
Otworzył usta i nagle zamknął je ponownie. Co to właściwie było? Intuicja. Ni mniej, ni więcej. Nawet dzieci czasami rozumieją, że niekiedy lepiej jest zamknąć buzię na kłódkę i oszczędzić trosk tym, których się kocha. Był to jeden z powodów, dla których Ben zdecydował się zachować milczenie. Ale był jeszcze inny powód – wcale nie tak szlachetny. Jego mama mogła być twarda. Nigdy nie nazwała go grubym, zawsze określała go mianem „dużego” (czasami dodawała też, że jest „duży jak na swój wiek”), a kiedy po kolacji jeszcze coś zostawało, bardzo często przynosiła mu talerz, kiedy oglądał telewizję czy odrabiał lekcje, a on zmiatał wszystko, choć w głębi duszy nienawidził siebie za to, co robił.
Ben miał wrażenie, że jakaś jego część – ta najmniej znana, najmroczniejsza część jego „ja” – znała motywy tego nieustannego podkarmiania go. Czy to była tylko miłość? A może jeszcze coś innego? Nie. Z całą pewnością nie. Ale… zastanawiał się. Przecież nie zdawała sobie sprawy, że nie miał żadnych kolegów. Ten fakt sprawił, że przestał jej ufać – nie był pewny, jak mogłaby zareagować na jego opowieść o tym, co mu się przydarzyło w styczniu. Jeżeli cokolwiek mu się przydarzyło. Przychodzenie o osiemnastej do domu i zostawanie w nim nie było takie złe. Mógł czytać książki, oglądać telewizję, budować domki z klocków. Jeść. Ale gdyby musiał siedzieć w domu cały dzień, to już nie byłoby przyjemne – to byłoby okropne… a czuł, że gdyby opowiedział jej o tym, co widział (lub co wydawało mu się, że widział) w styczniu, właśnie tak by się to dla niego skończyło. Dlatego też, z wielu powodów, Ben nie opowiedział jej o tym zdarzeniu.
– Nie, mamo – powiedział. – Tylko pana McKibbona grzebiącego w śmietnikach.
Usłyszawszy to, roześmiała się – nie lubiła pana McKibbona, który był zarazem republikaninem i „Chrystusowcem”, i jej wybuch śmiechu zakończył ten temat. Tej nocy Ben długo nie mógł zasnąć, ale nie zadręczał się myślami o tym, co by było, gdyby matka umarła, a on został sierotą. Leżąc w łóżku i patrząc na zawieszony na niebie księżyc, który rzucał słaby blask przez szybę okna na podłogę w jego pokoju, czuł się kochany i bezpieczny. Na przemian to przykładał zegarek do ucha, to znowu przybliżał go do oczu, by móc podziwiać jego upiornie fosforyzującą tarczę.
W końcu jednak usnął i śnił, że grał w baseball z innymi chłopcami na pustym parkingu za bazą ciężarówek braci Tracker. Właśnie zdobył ostatni, decydujący punkt dla swojej drużyny i jego krzyczący radośnie koledzy z zespołu wybiegli mu na spotkanie. Dawali mu żartobliwe kuksańce i poklepywali go po plecach. Wzięli go na ramiona i przenieśli do miejsca, gdzie znajdował się ich sprzęt. W tym śnie szczęście i duma prawie go rozsadzały… i nagle spojrzał w stronę środka pola, gdzie ogrodzenie z łańcuchów wyznaczało linię graniczną pomiędzy żużlowym placem a zachwaszczonym trawiastym gruntem, zmieniającym się nieco dalej w łagodną stromiznę Barrens. Pośród tych chwastów i krzewów, prawie niewidoczna, stała jakaś postać. W jednej ręce, ukrytej w białej rękawicy, trzymała pęk różnokolorowych balonów – czerwone, żółte, zielone, niebieskie… Drugą kiwała na niego. Nie widział twarzy tej postaci, ale dostrzegał workowaty kostium z wielkimi pomarańczowymi pomponami z przodu i obwisłą żółtą muszkę. To był klown.
„Łacja, kłóliku”, przytaknął widmowy głos.
Kiedy Ben obudził się następnego ranka, nie pamiętał, co mu się przyśniło, ale jego poduszka był wilgotna w dotyku… jak gdyby w nocy płakał.
Podszedł do głównego stołu w bibliotece dziecięcej, otrząsając się z myśli obudzonych przez znak przypominający o godzinie policyjnej, jak pies po wyjściu z wody.
– Czołem, Benny – powiedziała pani Starrett. Tak jak Douglas w szkole, ona również szczerze lubiła Bena. Dorośli, zwłaszcza ci, którzy czasami z uwagi na swoją pracę musieli utrzymywać dzieci w karności, ogólnie rzecz biorąc, lubili go, bo był miły, dobrze wychowany, cichy, rozważny, a także na swój sposób zabawny. Z tych samych powodów większość dzieci uważała go za frajera.
– Znudziły cię już letnie wakacje?
Ben się uśmiechnął. Pani Starrett lubiła żarciki.
– Jeszcze nie – odparł – bo wakacje zaczęły się zaledwie – spojrzał na zegarek – godzinę i siedemnaście minut temu. Niech mi pani da jeszcze godzinę.
Pani Starrett roześmiała się cicho, zakrywając usta dłonią. Spytała Bena, czy chce się zapisać na letni program czytelniczy, a on odpowiedział, że tak. Dała mu mapę Stanów Zjednoczonych, za którą grzecznie podziękował.
Wszedł pomiędzy półki. To tu, to tam wybierał jakąś książkę, przeglądał ją, a potem odkładał na miejsce. Wybieranie było poważną sprawą. Należało zachować ostrożność. Gdyby był dorosły, mógłby wziąć tyle książek, ile by zechciał – dzieci mogły wypożyczyć naraz tylko trzy. Innymi słowy, jeżeli wybrałeś chłam, to sam sobie byłeś winien.
Wreszcie wybrał trzy – Bulldozer, The Black Stallion i Hot Rod (ta ostatnia, autorstwa Henry’ego Gregora Felsena, była typowym strzałem w ciemno).
– Może ci się nie spodobać – zauważyła pani Starrett, stemplując książkę – jest wyjątkowo krwawa. Namawiam