Стивен Кинг

To. Wydanie filmowe


Скачать книгу

Derry nie było planowane, tylko podobnie jak Topsy stopniowo się rozrastało. Po pierwsze, planiści nigdy by go tu nie ulokowali. Śródmieście Derry leżało w dolinie uformowanej przez strumień Kenduskeag, który przepływał przez centrum handlowe na ukos, z południowego zachodu na północny wschód. Reszta miasta rozlokowała się na zboczach okolicznych wzgórz.

      Dolina, w której zjawili się pierwsi osadnicy, była bagnista i mocno zarośnięta. Strumień i rzeka Penobscot, do której wpływał Kenduskeag, stanowiły spore udogodnienie dla osób trudniących się handlem, natomiast wielki problem dla tych, którzy uprawiali ziemię i zbudowali swoje domy zbyt blisko ich brzegów – zwłaszcza w pobliżu Kenduskeag, gdyż strumień ten wylewał przeciętnie co trzy lub cztery lata. Pomimo sporych sum wydawanych przez ostatnie pięćdziesiąt lat na powstrzymanie tej klęski miastu cały czas groziła powódź. Gdyby wylewy zostały spowodowane tylko przez sam strumień, rozwiązaniem mógłby być system tam i śluz. Istniały wszakże inne czynniki. Jeden z nich stanowiły niskie brzegi Kenduskeag. Drugim był marny system kanałów odpływowych. Od początku XX stulecia w Derry doszło do wielu poważnych powodzi, z których najpoważniejsza i najtragiczniejsza wydarzyła się w 1931 roku. Jakby tego było mało, wzgórza, na których znajdowała się większa część Derry, przecinały pajęcze nitki małych strumyków; jednym z ich był Torrault Stream, w nim właśnie znaleziono ciało Cheryl Lamonica. W okresie ulewnych deszczów wszystkie te strumienie również występowały z brzegów.

      – Jeżeli popada jeszcze ze dwa tygodnie, w mieście może wybuchnąć epidemia – powiedział kiedyś ojciec Billa Jąkały.

      Kenduskeag na obszarze miasta był betonowany. Przy skrzyżowaniu z Main Street i Canal znikał pod mostem, by na odcinku mniej więcej pół mili zmienić się w podziemną rzekę, a wyłaniał się na powierzchnię dopiero w okolicy Bassey Park. Przy wylocie z miasta po obu stronach uregulowanego strumienia znajdował się ciąg barów – jak przestępcy ustawieni rzędem przez aresztujących ich gliniarzy – i każdego tygodnia policja musiała wyławiać z wody samochody pijanych kierowców, którzy zdecydowali się usiąść za kółkiem. Wozy te, z uwagi na poziom zanieczyszczenia wody ściekami i odpadami z fabryki włókienniczej, nie nadawały się już do użytku. Od czasu do czasu w strumieniu złowiono jakąś rybę, ale były to w stu procentach niejadalne mutanty.

      W północno-wschodniej części miasta strumień został jako tako ujarzmiony. Mimo powodzi po obu jego stronach kwitnie handel. Ludzie przechadzają się wzdłuż wybetonowanych brzegów – pojedynczo i parami (ma się rozumieć, jeśli wiatr jest sprzyjający, bo jeśli nie, potworny smród przegoni stąd nawet najbardziej wytrzymałą zakochaną parę), a w Bassey Park, naprzeciwko budynku liceum, skauci rozbijają częstokroć namioty i urządzają sobie ogniska. W 1969 roku obywatele ze zgrozą i obrzydzeniem odkryli, że hipisi (jeden z nich przyszył sobie na siedzeniu spodni amerykańską flagę, ale gliniarze zamknęli go czym prędzej) palili tam trawkę i handlowali prochami. Na przełomie sześćdziesiątego dziewiątego roku Bassey Park stało się regularną apteką na wolnym powietrzu.

      Poczekajcie tylko, mówili ludzie, zanim ukrócą ten proceder, na pewno ktoś zginie. I rzeczywiście, w końcu wydarzył się tragiczny wypadek – w okolicy strumienia znaleziono ciało siedemnastolatka, naszprycowanego czystą heroiną, którą dzieciaki nazywają cienką białą szyną. Kiedy ćpuny zaczęły opuszczać teren Bassey Park, pojawiły się opowieści mówiące, że duch tego zmarłego chłopaka nawiedza tamtejszą okolicę. Był to, rzecz jasna, czysty absurd, ale jak się okazało, również skuteczny sposób na przepędzenie z parku narkomanów i handlarzy prochów.

      Od południowo-zachodniej strony strumień zawsze sprawiał tutejszym mieszkańcom masę problemów. Okoliczne wzgórza zostały mocno naruszone podczas przejścia wielkiego lodowca, a następnie przez niekończącą się erozję Kenduskeag i jego dopływów. W wielu miejscach można było dostrzec podłoże skalne, jak na wpół zagrzebane w ziemi kości dinozaurów. Długoletni pracownicy Departamentu Robót Publicznych w Derry wiedzieli, że po okresie pierwszych jesiennych przymrozków będą mieli sporo roboty przy naprawie chodników w tej części miasta. Beton się skurczy, zacznie się kruszyć, a potem pęknie, ukazując znajdujące się pod spodem przecięte mroczną szczeliną podłoże skalne – wyglądało to tak, jakby coś chciało wydostać się z głębi ziemi.

      W płytkiej ziemi najlepiej rosły rośliny o płytkim systemie korzeniowym i te, które były wytrzymałe z natury – innymi słowy, wszelkiego rodzaju chwasty i zielska, nagie drzewka, gęste niskie krzewy i sumak jadowity, atakujące wszędzie, gdzie tylko miały dostatecznie dużo miejsca, by móc się rozrosnąć.

      Teren po południowo-zachodniej stronie opadał stromo do miejsca znanego w Derry jako Barrens. Barrens to spłacheć ziemi mający około półtorej mili szerokości i trzy mile długości, który można by określić tuzinem różnych nazw, tylko nie „ziemią jałową”. Z jednej strony ograniczał ją górny fragment Kansas Street, z drugiej zaś Old Cape – dzielnica tanich i starych domów, a stan kanałów na tym terenie był tak marny, że w toaletach rury były pozapychane, a niekiedy nawet je rozrywało. Kenduskeag przepływał przez sam środek Barrens. Miasto rozrosło się na północny wschód i po obu stronach wzgórz, tu jednak jedynym śladem cywilizacji były stacja pomp numer 3 (przepompownia ścieków) i wysypisko śmieci. Widziane z powietrza Barrens wyglądało jak wielki zielony sztylet wymierzony w stronę śródmieścia.

      Dla Bena jedynym wnioskiem wypływającym z powyższych wywodów natury geograficzno-geologicznej było to, że obecnie po jego prawej stronie nie stały żadne domy. Znajdowało się tam strome, pokryte zielenią zbocze. Okalał je i stanowił swego rodzaju zabezpieczenie wysoki do pasa rozklekotany płotek pomalowany na biało i biegnący wzdłuż chodnika. Ben słyszał dochodzący z oddali szum wody. Stanowił on podkład dźwiękowy dla przeżywanej przez niego fantazji.

      Przerwał i spojrzał na Kenduskeag, wciąż mając przed oczami twarz Bev i czując zapach jej włosów. Z tego miejsca strumień widoczny pośród gęstwiny liści był tylko serią migotliwych błysków na wodzie. Niektóre dzieciaki mówiły, że tego roku nad strumieniem pojawiły się komary wielkie niczym wróble, inne zaś, że nad brzegiem czyhają na ludzi ruchome piaski. Ben nie wierzył w opowieści o komarach, ale bał się ruchomych piasków.

      Nieco po lewej na niebie kołowało stado mew. Co chwila któraś z nich obniżała lot. Wysypisko śmieci. Do jego uszu dobiegł ich słaby krzyk. Po drugiej stronie widział Derry Heights i niskie dachy tanich domów w Old Cape, najbliższej Barrens. Po prawej od Old Cape stercząca w górę, jak zakrzywiony biały palec, widniała kolumna stacji pomp w Derry. W dole pod nią widać było pokryty rdzą otwór odpływowy, z którego wyciekała brudna woda, spływająca w dół wzgórza migotliwym małym strumykiem, znikającym pośród gęstwiny drzew i krzewów.

      Przyjemną fantazję o Beverly w myślach Bena zakłóciła mroczna i ponura wizja – a jeżeli właśnie teraz z otworu odpływowego wystaje ręka trupa? Co będzie, jeżeli ją zobaczy? A jeśli, gdy odwróci się, by ruszyć w stronę najbliższego telefonu i powiadomić policję, zobaczy przed sobą klowna? Zabawnego klowna w workowatym kostiumie, z wielkimi puchatymi pomponami w formie guzików? A jeżeli…

      Jakaś dłoń spadła na ramię Bena. Krzyknął.

      W tej samej chwili usłyszał śmiech. Odwrócił się gwałtownie, opierając się o białe ogrodzenie oddzielające bezpieczny, zwyczajny chodnik Kansas Street od dzikiego, nieujarzmionego Barrens (płot skrzypnął głośno), i zobaczył przed sobą Henry’ego Bowersa, Belcha Hugginsa i Victora Crissa.

      – Cześć, grubasie – powiedział Henry.

      – Czego chcesz? – spytał Ben, siląc się na odwagę.

      – Chcę ci przyłożyć – odrzekł Henry. Zdawało się, że rozważa swój pomysł z pełną