na czym mu teraz zależało, to jego własne, nic niewarte życie.
Henry się przetoczył. Próbował wstać. Upadł. Podźwignął się na kolana. W końcu chwiejnie się podniósł. Spojrzał na Bena swymi czarnymi oczyma. Miał zmierzwione włosy, które wyglądały teraz jak pole kukurydzy po przejściu huraganu.
Ben poczuł, że nagle zaczyna go ogarniać złość. Nie. To nie była złość. To była wściekłość. Nie wadząc nikomu, szedł sobie spokojnie ulicą, niosąc pod pachą plik książek i marząc o pocałowaniu Beverly Marsh. I spójrzcie tylko. Spójrzcie no tylko! Spodnie podarte, lewa kostka może złamana, a na pewno nieźle nadwerężona. Noga pokiereszowana, język poprzegryzany. Na brzuchu pieprzony monogram pieprzonego Henry’ego Bowersa. I co wy na to? Prawdopodobnie to właśnie myśl o książkach z biblioteki sprawiła, że wreszcie rzucił się na Henry’ego Bowersa. Wizja utraconych przez niego książek i pełnego wyrzutu wyrazu oczu pani Starrett, kiedy opowie jej o tym, co się stało. Niezależnie od tego, co było powodem – rany cięte, zwichnięta kostka, książki z biblioteki, a może nawet myśl o przemoczonej i prawdopodobnie nieczytelnej już cenzurce znajdującej się w tylnej kieszeni jego spodni – Ben Hanscom ruszył do ataku. Rzucił się do przodu, rozpryskując butami wodę, i z całej siły kopnął Henry’ego w krocze. Henry wrzasnął, a jego okropny, ochrypły krzyk spłoszył ptaki siedzące do tej pory na drzewach. Jeszcze przez chwilę stał z rozstawionymi szeroko nogami, przyciskając obie dłonie do krocza i patrząc z niedowierzaniem na Bena.
– Uch – stęknął cicho.
– Racja – rzekł Ben.
– Uch – stęknął Henry jeszcze ciszej.
– Racja – powtórzył Ben.
Henry wolno osunął się na kolana i nie tyle upadł, ile raczej złożył się wpół. Wciąż patrzył z niedowierzaniem w oczach na Bena.
– Uch.
– Masz cholerną rację.
Henry upadł na bok, wciąż ściskając dłońmi obolałe narządy, i powoli zaczął przewracać się z boku na bok.
– Uch – jęknął Henry. – Moje jaja! Uch! Rozpieprzyłeś mi jaja!
Powoli odzyskiwał siły, a Ben zaczął się wycofywać. To, co zrobił, z jednej strony przyprawiało go o mdłości, z drugiej zaś napełniało go uczuciem rzetelnej, paraliżującej ruchy fascynacji.
– Uch, moje pieprzone jaja!
Ben mógł stać tam jeszcze długo – może nawet do chwili, kiedy Henry całkiem odzyskałby siły i puścił się za nim w pościg, ale nieoczekiwanie ciśnięty mocno kamień trafił go tuż nad prawym uchem. W pierwszej chwili Ben pomyślał, że został ugryziony przez osę, ale kiedy dotknął palcami bolącego miejsca i zobaczył krew, zrozumiał, co się stało.
Odwrócił się i zobaczył tamtych dwóch, brnących środkiem strumienia w jego stronę. Każdy z nich miał w rękach garść otoczaków. Victor rzucił kamieniem i pocisk śmignął Benowi koło ucha. Ben uchylił się i w tej samej chwili drugi kamień trafił go w prawe kolano. Ból był spory. Ben krzyknął głośno. Trzeci kamień odbił się od jego prawej kości policzkowej i oko wypełniło się łzami.
Sięgnął ręką w stronę brzegu i wspiął się nań tak szybko, jak tylko mógł, chwytając się korzeni i gałęzi krzewów. Dotarł na szczyt i szybko obejrzał się przez ramię.
Belch klęczał obok Henry’ego, podczas gdy Victor stał o sześć stóp od nich, rzucając kamieniami. Jeden wielkości piłki baseballowej przeszył gęstwę wysokich krzewów tuż obok Bena. Zobaczył już dość. Można powiedzieć, że nawet więcej niż dość. Co najgorsze, Henry Bowers znowu zaczął się podnosić. Jak timex Bena, mógł chodzić dalej. Ben odwrócił się i dał nura w krzaki, wybierając kierunek na zachód (w każdym razie miał nadzieję, że podąża ku zachodowi). Gdyby udało mu się dotrzeć do Old Side, mógłby wysępić od kogoś parę centów i dojechać autobusem do domu. A gdyby już tam dotarł, zamknąłby za sobą drzwi, wrzucił podarte ubranie do kosza i ten szalony sen wreszcie dobiegłby końca. Ben pomyślał o sobie siedzącym na krześle w pokoju, ubranym w swój włochaty czerwony szlafrok, oglądającym kreskówki z Kaczorem Duffym i popijającym przez słomkę mleko o smaku truskawkowym.
Tak trzymaj, powiedział sobie w myślach i brnął dalej przed siebie, chłostany gałęziami po twarzy. Ben odgarniał je, ale i tak kolce szarpały skórę i ubranie. Starał się je ignorować. W końcu dotarł do płaskiego terenu, który był czarny i błotnisty. Rosły na nim gęste kępy czegoś, co przypominało bambusy, a z ziemi unosił się cuchnący odór. W jego umyśle pojawiła się złowieszcza myśl (ruchome piaski) niczym cień przenikający nad ziemią.
Stał i patrzył na rozciągającą się przed nim polanę i porastającą ją roślinność. Wszędzie stały kałuże mulistej wody. Nie chciał tam iść. Nawet jeżeli to nie były ruchome piaski, błoto mogło zedrzeć mu z nóg buty. Zamiast pójść przez polanę, skręcił w prawo i wreszcie dotarł do prawdziwych drzew.
Były to głównie jodły i zdawało się, że rosną wszędzie, walczyły między sobą o odrobinę przestrzeni i słońca, ale pośród nich nie rosło zbyt wiele krzewów, toteż mógł poruszać się tu dużo szybciej. Nie wiedział, czy zmierza we właściwym kierunku, ale mimo wszystko nadal miał pewną przewagę nad tamtymi. Barrens było z trzech stron otoczone przez Derry, a z czwartej okalała je niewykończona jeszcze rogatka szosy przelotowej. Prędzej czy później gdzieś jednak wyjdzie.
Jego brzuch pulsował tępym bólem, uniósł więc to, co zostało z bluzy od dresu, żeby rzucić nań okiem. Skrzywił się i gwizdnął przez zęby. Brzuch wyglądał jak groteskowa bombka choinkowa, pokryty rozmazanymi smugami krwi i zieleni od przejażdżki w dół po zboczu trawiastego pagórka. Obciągnął bluzę. Patrzenie na to przyprawiało go o mdłości. Nagle usłyszał cichy, brzęczący dźwięk, dochodzący gdzieś z góry – niezmienny, miarowy odgłos balansujący na granicy słyszalności. Dorosły, pochłonięty jedynie problemem jak najszybszego opuszczenia tego miejsca (komary zdołały go w końcu odnaleźć i choć Ben nie zauważył, żeby któryś z nich był wielkości wróbla, to pomimo wszystko nie zaliczały się one do najmniejszych), zignorowałby ten dźwięk albo w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Ale Ben był chłopcem i w końcu udało mu się przezwyciężyć własny strach. Skręcił w lewo i przedarł się przez niską kępę wawrzynów. Za nimi na niemal trzy stopy wystawał z ziemi wylot cementowego cylindra średnicy prawie czterech stóp. Zamykała go dziurkowana stalowa pokrywa. Widniały na niej słowa: Departament Robót Publicznych w Derry. Dźwięk, bardziej brzęczenie niż warkot, dobiegał jakby z jego wnętrza. Ben przyłożył oko do otworu, ale niczego nie dostrzegł. Słyszał jedynie brzęczenie i odgłos wody płynącej gdzieś w dole. Zaczerpnął powietrza, poczuł kwaśny odór wilgoci i ekskrementów i odsunął się od pokrywy, krzywiąc usta z niesmakiem. Tak. To był ściek. A może połączenie ścieku z kanałem. Wiele ich znajdowało się w Derry, mieście, którego największą bolączką były powodzie. Nic takiego. Pomimo to poczuł przenikające go dreszcze. Po części wynikało to z faktu, że na tym odludziu dostrzegł ślady działalności człowieka, po części zaś sprawił to, jego zdaniem, wygląd tej rury – tego betonowego cylindra wystającego z ziemi. Przed rokiem Ben czytał Wehikuł czasu Wellsa – najpierw w wersji komiksowej, a potem książkowej. Ten cylinder z dziurkowaną pokrywą przypominał mu jedną ze studni wiodących do podziemnej krainy zamieszkiwanej przez okropnych i zdziczałych Morloków.
Oddalił się od niego czym prędzej, próbując ponownie odnaleźć kierunek zachodni. Dotarł do małej polanki i obracał się, dopóki jego cień nie znalazł się dokładnie za plecami. A potem