czekałaby pod mostem niczym troll z Bajki o trzech małych kózkach. Pod mostem.
Czyhając, ukrywając się.
Ben przyspieszył kroku. Co chwila oglądał się za siebie, dopóki w końcu nie dotarł do domu. Tu, po zamknięciu za sobą drzwi i zatrzaśnięciu zasuwy, poczuł się wreszcie bezpieczny. Wyjaśnił matce – która miała wyjątkowo ciężki dzień w pracy i praktycznie nie zdążyła odczuć jego nieobecności – że pomagał pani Douglas w liczeniu książek. Potem zasiadł do obiadu i zjadł porcję klusek oraz resztki niedzielnego indyka. Wmusił w siebie trzy dokładki i stopniowo wizja mumii zaczęła stawać się coraz bardziej odległa. Ona nie była prawdziwa; ożywają tylko pomiędzy reklamówkami telewizyjnego kina nocnego albo sobotnich seansów kinowych, gdzie jeżeli miałeś fart, za ćwierć dolca mogłeś obejrzeć dwa filmy z potworami, a mając jeszcze jedną ćwiartkę, nabyć tyle prażonej kukurydzy, ile tylko mogłeś zjeść. Nie, zarówno telewizyjne, jak i kinowe potwory nie były prawdziwe. Tak samo potwory z komiksów. Owszem, tak było, ale dopóki nie położyłeś się do łóżka i nie zasnąłeś, dopóki nie zjadłeś ostatnich czterech cukierków, które zawsze trzymałeś pod poduszką dla ochrony przed upiorami, dopóki twoje łóżko nie zaczynało się zmieniać w jezioro okropnych snów, wiatr za oknem zawodził jak potępiona dusza, a ty bałeś się spojrzeć w okno, bo mogłeś w nim zobaczyć twarz – prastarą, uśmiechniętą twarz, która nie była przeżarta zgnilizną, tylko zwyczajnie wysuszona jak stary liść, z oczyma błyszczącymi niczym okruchy diamentu z głębi zapadniętych, ziejących czernią oczodołów. Tak było, dopóki nie zobaczyłeś pokrytej strzępami skóry, kościstej dłoni trzymającej pęk balonów: „Oglądaj widoki, weź sobie balonik, karm słonie, baw się na zjeżdżalni! Ben, och, Ben, będziesz mógł pływać do woli…”.
Ben obudził się, chwytając głęboko powietrze. Wciąż miał przed oczami twarz mumii, a mrok panujący wokół niego, przenikany delikatną wibracją, wzmagał jeszcze uczucie paniki. Wzdrygnął się i wystająca gałąź ponownie dźgnęła go w plecy, jakby w przypływie irytacji.
Zobaczył światło i skierował się w jego stronę. Wyczołgał się na zewnątrz, gdzie królowały popołudniowe słońce i szum strumienia, i wszystko powróciło do normalności. Było lato – nie zima. Mumia nie zaniosła go do swojej krypty na pustyni. Ben po prostu schował się przed trzema starszymi chłopakami w piaszczystym dole pod na wpół zwalonym drzewem. Był w Barrens. Henry i jego kumple wrócili do miasta, wyżywając się uprzednio na dwóch dzieciakach bawiących się przy strumieniu, gdyż nie udało im się znaleźć Bena i ulżyć sobie tak, jak by tego chcieli.
„Pa, pa, chłopcy. To była naprawdę dziecinna tama, chłopcy, nic niewarta. Bez niej będzie lepiej, uwierzcie mi”.
Ben obrzucił ponurym spojrzeniem swoje poszarpane ubranie. Mama na pewno nieźle go za to obsztorcuje. Zdrzemnął się dostatecznie długo, żeby zesztywnieć. Ześlizgnął się po zboczu, a potem krzywiąc się przy każdym kroku, ruszył wzdłuż strumienia. Był jednym wielkim kłębkiem bólu, czuł się jak Spike Jones, któremu przyszłoby grać szybką melodię, mając zamiast większości mięśni potłuczone szkło pod skórą. Każdy cal jego odsłoniętego ciała zdawał się pokryty zakrzepłą albo krzepnącą krwią.
Budowniczowie tamy i tak na pewno już dawno poszli, pocieszał się w duchu. Nie był pewny, jak długo spał, ale nawet jeśli drzemka trwała pół godziny, spotkanie z Henrym i jego kumplami z pewnością przekonało Denbrough i jego kolegę, że byłoby dla nich zdrowiej, gdyby wynieśli się stąd, gdzie pieprz rośnie, do Timbuktu, a może jeszcze dalej.
Ben kuśtykał przed siebie, wiedząc, że gdyby tamci trzej powrócili do Barrens, nie miałby najmniejszych szans, aby przed nimi uciec. Nie obchodziło go to. Okrążył zakole strumienia i zatrzymał się na chwilę. Patrzył przed siebie. Budowniczowie tamy wciąż jeszcze stali przy strumieniu. Jednym z nich był rzeczywiście Bill Denbrough, zwany Jąkałą. Klęczał obok drugiego chłopca, który siedział nad brzegiem strumienia, opierając się plecami o nasyp. Głowa tego drugiego chłopaka była odrzucona do tyłu tak mocno, że jego grdyka wyglądała jak trójkątny korek. Miał ślady skrzepniętej krwi pod nosem, na brodzie i szyi. W jednej ręce trzymał luźno coś białego.
Bill Jąkała obejrzał się gwałtownie i zobaczył stojącego nieopodal Bena. Z chłopakiem siedzącym na brzegu coś było nie tak. Denbrough był blady jak płótno i najwyraźniej śmiertelnie przerażony. Ben pomyślał ze smutkiem: Czy ten dzień nigdy się nie skończy?
– Zastanawiam się, cz-czy m-mógłbyś m-mi pomóc – rzekł Bill Denbrough. – J-j-jego a-a-aspirator jest p-p-pusty. Myślę, że o-o-on… – Jego twarz pokryła się rumieńcem. Usiłował wypowiedzieć to słowo, jąkając się przy tym jak karabin maszynowy. Ślina prysnęła mu z ust i dopiero gdy przez dobre trzydzieści sekund wypluwał z siebie „u-u-u-u”, Ben domyślił się, co Denbrough próbował mu powiedzieć: że ten chłopiec umiera.
ROZDZIAŁ 5
Bill Denbrough pokonuje diabła (I)
Czuję się jak cholerny kosmonauta, myśli Bill Denbrough. Równie dobrze mógłbym się znajdować we wnętrzu kuli wystrzelonej z rewolweru. Myśl ta, choć w pełni prawdziwa, nie dodaje mu otuchy. Prawdę powiedziawszy, przez pierwszą godzinę od startu concorde’a (prędzej pasowałby tu zwrot „wzbicia się w powietrze”) z lotniska Heathrow próbuje zwalczyć w sobie uczucie narastającej klaustrofobii. Samolot jest wąski, tak wąski, że wzbudza to w człowieku niepokój. Posiłek jest niemal wyborny, ale obsługa, która go serwuje, musi w tym celu nieźle się nawyginać, naschylać i naskręcać niczym trupa gimnastyków. Patrzenie na ich wysiłki odbiera Billowi przyjemność czerpaną z jedzenia posiłku, choć jego sąsiadowi to najwyraźniej nie przeszkadza.
Współpasażer to jeszcze jeden minus tego lotu. Jest gruby i niezbyt czysty – woda kolońska, której używa, to najprawdopodobniej Ted Lepidus, ale pod jej zapachem Bill wyczuwa wyraźny odór potu i brudu. Poza tym tamten nie zwraca zbytniej uwagi na swój lewy łokieć i co jakiś czas uderza nim Billa przy wtórze miękkiego plaśnięcia.
Jego oczy raz po raz wędrują ku elektronicznemu wskaźnikowi z przodu kabiny. Teraz pokazuje prędkość, z jaką mknie ten brytyjski pocisk. Obecnie, kiedy concorde osiąga typową dla siebie prędkość przelotową, przekracza ona dwa machy. Bill wyciąga z kieszeni długopis i końcem przyciska guziczki na swoim zegarku z kalkulatorem, który dostał od Audry na gwiazdkę w zeszłym roku. Jeżeli machometr się nie myli – a Bill nie ma powodu, by tak sądzić – to znaczy, że mkną teraz z prędkością osiemnastu mil na minutę. Bill nie jest pewny, czy to informacja, na której szczególnie mu zależało.
Za małym okienkiem o grubej szybie, jak w starych kapsułach kosmicznych, dostrzega niebo, które nie jest niebieskie, lecz ma barwę purpury, oznaczającą zmierzch, choć to jeszcze środek dnia.
W miejscu, gdzie morze i ziemia łączą się z sobą, widzi, że linia horyzontu się lekko zakrzywia.
Siedzę tu, myśli Bill, ze szklaneczką krwawej mary w dłoni, tłusty, brudny facet wali mnie łokciem w biceps, a ja przyglądam się krzywiźnie Ziemi. Uśmiecha się nieznacznie, myśląc, że facet, który potrafi stawić czoło czemuś takiemu, nie powinien się niczego obawiać. Ale on się boi i jego strach nie wynika tylko z faktu, że leci z prędkością osiemnastu mil na minutę zamknięty w tej wąskiej, kruchej skorupie. Prawie czuje, jak Derry sunie w jego stronę. Tak, to najwłaściwsze określenie. Niezależnie od tego, czy leci z prędkością osiemnastu mil na minutę, czy też nie, odczuwa to zupełnie tak, jakby stał w miejscu, a Derry sunęło w jego stronę niczym jakiś potężny drapieżnik, któremu znudziło się już wyczekiwanie na ofiarę i który zdecydował się opuścić swoją kryjówkę. Derry, ach, Derry! Czy