które napisałem, myśli z głupawym rozbawieniem, wszystkie te powieści pochodzą z Derry. Bo Derry to źródło. One pochodzą z tego, co zdarzyło się owego lata, i z tego, co stało się z George’em jesienią poprzedniego roku. Wszyscy dziennikarze zawsze zadawali mi to pytanie… a ja udzielałem im błędnej odpowiedzi.
Łokieć grubasa znów wbija się w jego ramię i pod wpływem uderzenia rozlewa trochę swego drinka. Bill ma już coś powiedzieć, ale w końcu zmienia zamiar.
Tym pytaniem było rzecz jasna: „Skąd bierze pan pomysły do swoich książek?”. Bill przypuszczał, że na to pytanie wszyscy powieściopisarze musieli odpowiadać (lub przynajmniej udawać, że odpowiadają) przeciętnie dwa razy w tygodniu, ale facet taki jak on, żyjący z opisywania rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły (i nie zdarzą), musiał na nie odpowiadać (lub przynajmniej udawać, że odpowiada) o wiele częściej.
– Wszyscy pisarze mają w sobie coś na kształt rurociągu prowadzącego do podświadomości – mówił im, nie nadmieniając, rzecz jasna, że z każdym rokiem coraz bardziej wątpił w istnienie czegoś, co nazywa się podświadomością. – Ale mężczyzna czy kobieta piszący horrory mają ten rurociąg jeszcze dłuższy, tak że sięga, można by rzec, do podpodświadomości.
Całkiem zgrabna odpowiedź, ale w gruncie rzeczy nigdy w to nie wierzył. Podświadomość? Cóż, tam na dole rzeczywiście coś było, ale Bill uważał, że ludzie nadmiernie przeceniali funkcję, która stanowi zapewne mentalny odpowiednik łzawienia oczu, kiedy wpadnie do nich drobinka pyłu, czy puszczania bąków godzinę lub dwie po obfitym posiłku. Ta druga metafora była najprawdopodobniej trafniejsza, ale nie możesz przecież powiedzieć dziennikarzom, że w twoim rozumieniu sny, mgliste pragnienia i wrażenia w rodzaju déjà vu są niczym więcej, jak tylko serią mentalnych pierdnięć.
Jednakże wszyscy ci pismacy ze swymi notesami i małymi japońskimi dyktafonami sprawiali wrażenie, jakby gorączkowo czegoś pragnęli, a Bill chciał im pomóc – przynajmniej na tyle, na ile zdoła. Wiedział, że pisanie było ciężką, cholernie ciężką pracą. Nie miał zamiaru utrudniać im roboty wypowiedziami w stylu: Przyjacielu, równie dobrze mógłbyś mnie zapytać, skąd się biorą dziury w serze.
Myśli teraz: Zawsze wiedziałeś, że zadawali ci niewłaściwe pytanie. Zawsze, zanim jeszcze zadzwonił Mike. Teraz już wiesz, jak powinno brzmieć prawdziwe pytanie. Nie skąd czerpiesz swoje pomysły, ale dlaczego masz te pomysły. Rurociąg rzeczywiście istniał, ale nie docierał do podświadomości we freudowskim czy jungowskim rozumieniu tego określenia. Nie było żadnego wewnętrznego systemu kanalizacyjnego umysłu, żadnych podziemnych jaskiń pełnych Morloków, które tylko czekają na okazję, by się uwolnić.
Po drugiej stronie rurociągu nie było nic oprócz Derry. Tylko Derry. I… i „kto tam tupta, tupiąc po moim mostku?”.
Gwałtownie prostuje się na siedzeniu i tym razem to jego łokieć zatacza krótki łuk; wbija go w bok swego współtowarzysza podróży.
– Uważaj no, koleś – mówi grubas. – Siedzenia są bardzo blisko, kapujesz.
– Przestań p-pan walić mnie ł-łokciem, to i ja p-przestanę.
Gruby patrzy na niego z niedowierzaniem, jakby chciał powiedzieć: „O czym ty, do diabła, mówisz?”.
Bill patrzy na niego, dopóki tamten nie odwróci wzroku, mrucząc coś pod nosem.
„Kto tam?”. „Kto tam tupta, tupiąc po moim mostku?”.
Ponownie wygląda przez okno i myśli: Walczymy z diabłem.
Na jego ramionach i karku pojawia się gęsia skórka. Wypija resztę drinka jednym łykiem. I ponownie w jego umyśle rozbłyska światło. Silver. Jego rower. Właśnie tak go nazwał, po koniu Samotnego Jeźdźca. Wielki schwinn wysoki na dwadzieścia osiem cali.
– Zabijesz się na nim, Billy – powiedział do niego ojciec, ale bez odrobiny zmartwienia w głosie. Od śmierci George’a rzadko kiedy czymś się przejmował. Przedtem był twardy. Sprawiedliwy, ale twardy. Od tamtego dnia jakby w ogóle przestał istnieć. Starał się zachowywać jak ojciec, ale to, co robił, było jedynie wystudiowaną grą, zwyczajnym udawaniem. Tak jakby przez cały czas czekał na powrót George’a do domu.
Bill zobaczył rower w oknie sklepu Bike and Cycle Shoppe przy Center Street. Stał ponuro wsparty na swojej stopce, wyższy od reszty rowerów na wystawie, matowy, podczas gdy tamte były lśniące, prosty tam, gdzie inne były zgięte, zgięty tam, gdzie inne były proste. O jego przednią oponę oparta była kartka z napisem:
Stało się jednak tak, że kiedy Bill wstąpił do sklepu, to właściciel złożył jemu ofertę, a Bill ją przyjął. Nie potrafiłby targować się z właścicielem sklepu, nawet gdyby zależało od tego jego życie, a cena – dwadzieścia cztery dolary – wydawała się Billowi niezbyt wygórowana, ba, nawet niska.
Zapłacił za Silvera pieniędzmi, które zaoszczędził przez ostatnie siedem miesięcy – pieniędzmi, które otrzymał na urodziny, na święta i za strzyżenie trawnika. Zauważył ten rower na wystawie przed Świętem Dziękczynienia. Zapłacił za niego i kiedy tylko śnieg stopniał, odprowadził go do domu. To zabawne, bo do zeszłego roku w ogóle nie myślał o tym, aby mieć rower. Ten pomysł nawiedził go nieoczekiwanie któregoś dnia po śmierci George’a. Po tym, jak George został zamordowany.
Na początku mało brakowało, a Bill przypłaciłby życiem swój zakup. Pierwsza przejażdżka na nowym rowerze zakończyła się upadkiem; Bill zrobił to celowo, aby nie wpakować się na płot na końcu Kossuth Lane (bał się nie tyle wjechania na płot, ile przebicia go i upadku sześćdziesiąt stóp niżej, do Barrens). Wyszedł z tego z pięciocalową raną na lewej ręce biegnącą od nadgarstka do łokcia. Niecały tydzień później nie zdążył zahamować na czas i z prędkością około trzydziestu pięciu mil na godzinę przeleciał przez skrzyżowanie Witcham i Jackson; mały dzieciak na zakurzonym szarym mamucim rowerze (Silver był srebrny tylko przy maksymalnej wyobraźni) mknący przy wtórze ryku plastikowych kart zamocowanych przy szprychach obu kół, i gdyby akurat w tym momencie nadjechał jakiś samochód, zabiłby go jak amen w pacierzu. Byłby trupem, tak samo jak George. Z nadejściem wiosny pomału zaczął uczyć się kontrolować Silvera. Do tej pory żadne z jego rodziców nie zdawało sobie sprawy, że ich latorośl usiłowała popełnić samobójstwo, używając do tego celu roweru. Miał wrażenie, że po paru pierwszych dniach w ogóle przestali zauważać jego rower – dla nich był to zwykły stary grat z odpryskującą farbą, który w deszczowe dni stał oparty o ścianę garażu.
Silver jednak był czymś więcej niż tylko starym gratem. Nie wyglądał zbyt szykownie, ale mknął niczym wiatr. Przyjaciel Billa – jego jedyny prawdziwy przyjaciel Eddie Kaspbrak – był specem od mechaniki. Pokazał Billowi, jak przywrócić rower do stanu używalności – które śruby należy dokręcić mocniej i regularnie sprawdzać, gdzie oliwić zębatkę, jak nałożyć łańcuch i jak powinien nakleić łatkę na oponę Silvera, gdyby zdarzyło mu się złapać gumę.
„Powinieneś go pomalować”, powiedział mu Eddie któregoś dnia, ale Bill nie chciał malować Silvera. Z jakichś niewiadomych nawet dla niego powodów chciał, aby został taki, jaki był. Wyglądał obskurnie, jakby jego właściciel był na tyle nieostrożny, że często zdarzało mu się zostawiać rower na trawniku podczas deszczu; maszyna sprawiała wrażenie jednej wielkiej przerdzewiałej kupy złomu, zgrzytającej, chrzęszczącej i brzęczącej przy byle poruszeniu. Wyglądała marnie, ale mknęła niczym wiatr.
– Mogłaby… mogłaby pokonać samego diabła – mówi na głos i wybucha śmiechem. Jego gruby współtowarzysz obrzuca go natychmiast przenikliwym spojrzeniem. To był ten sam śmiech, który wcześniej tak wystraszył Audrę.
Tak,