podczas gdy pan Keene zniknął na zapleczu. Kiedy wrócił pięć minut później – Bill miał wrażenie, że minęły już całe wieki – trzymał w ręce jedną z plastikowych buteleczek Eddiego. Podał ją Billowi, uśmiechnął się i rzekł:
– To powinno rozwiązać problem.
– Dz-dziękuję – powiedział Bill. – N-n-n-nie mam p-p-p…
– Wszystko w porządku, synu. Pani Kaspbrak ma u mnie kredyt. Dopiszę to do jej rachunku. Jestem pewien, że zechce podziękować ci za uprzejmość.
Bill poczuł wielką ulgę; podziękował panu Keene’owi i szybko wyszedł. Właściciel drugstore’u okrążył kontuar i przez chwilę przyglądał się chłopcu. Zobaczył, jak Bill wrzuca aspirator do kosza bagażnika i niezgrabnie wdrapuje się na siodełko.
Czy on naprawdę da radę pojechać tym rowerem? – zastanawiał się pan Keene. Wątpię w to. Szczerze w to wątpię.
Ale mały Denbrough zdołał jakoś ruszyć z miejsca, nie wywalając się przy tym, i odjechał, wolno pedałując. Rower, który wydawał się najczystszą kpiną, kołysał się jak szalony z boku na bok. Aspirator przetaczał się w koszu bagażnika to w przód, to w tył.
Pan Keene uśmiechnął się pod nosem. Gdyby Bill zobaczył ten uśmiech, jeszcze bardziej utwierdziłby się w przekonaniu, że nie należał on do elity najsympatyczniejszych ludzi świata. Był to uśmiech pełen goryczy, uśmiech człowieka, który zna się na ludziach i ludzkich bolączkach na tyle, by mieć powód do zastanowienia, a jednocześnie nie potrafi odnaleźć w nich nic pokrzepiającego i podnoszącego na duchu. Tak – dopisze lekarstwo Eddiego do rachunku Soni Kaspbrak, a ona, jak zwykle, będzie zaskoczona i bardziej podejrzliwa niż wdzięczna, że lekarstwo było takie tanie. „Inne leki są takie drogie”, mówiła pani Kaspbrak. Pan Keene wiedział, że należała ona do ludzi, którzy nie wierzyli w uzdrowicielską moc tanich medykamentów. Oczywiście mógł podnieść cenę preparatu hydrox i zedrzeć z niej tyle, ile tylko się da (czasami kusiło go, aby to zrobić)… ale niby czemu miałby żerować na ludzkiej głupocie. Nie przymierał wszak głodem.
Tani? O tak. Jak najbardziej. Preparat hydrox („stosować w razie potrzeby”, jak brzmiał napis na nalepce, w którą zaopatrzona była każda z plastikowych buteleczek) był niezwykle tani, ale nawet pani Kaspbrak musiała przyznać, że pomimo to bardzo skutecznie kontrolował astmę jej syna.
Był tani, ponieważ składał się w głównej mierze z wodoru i tlenu, z niewielkim dodatkiem kamfory, która miała mu dodać słabego, typowego dla lekarstw posmaku. Innymi słowy, lekarstwo na astmę Eddiego było zwyczajną wodą z kranu.
Powrót zabrał Billowi więcej czasu, ponieważ jechał pod górę. W paru miejscach musiał zsiąść i pchać Silvera. Po prostu nie miał dość siły, by wjechać rowerem na coś większego niż łagodne zbocze. Zanim odstawił rower pod most i wrócił nad strumień, było dziesięć po czwartej. Opadły go czarne myśli. Na przykład mały Hanscom mógł odejść, zostawiając Eddiego na pastwę losu. Albo trzej zabijacy mogli powrócić i zdrowo im dołożyć. Lub też… ten ktoś, kto mordował dzieci, mógł załatwić obu albo przynajmniej jednego z nich. Tak jak zabił George’a.
Wiedział, że krążyło wiele plotek i spekulacji na ten temat. Bill mocno się jąkał, ale nie był głuchy – choć czasami ludzie najwyraźniej myśleli, że tak jest, bo odzywał się tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Niektórzy uważali, że zabójstwo George’a w żaden sposób nie wiązało się z zamordowaniem Betty Ripsom, Cheryl Lamonica, Matthew Clementsa i Veroniki Grogan. Inni twierdzili, że George, Ripsom i Lamonica zostali zabici przez jednego człowieka, a śmierć pozostałej dwójki była dziełem jego naśladowcy. Trzeci typ opinii bazował na twierdzeniu, że chłopców zabił jeden morderca, a dziewczynki drugi.
Bill był przekonany, że zamordowała ich ta sama osoba… jeśli to w ogóle był człowiek. Czasami się nad tym zastanawiał. Podobnie jak czasami zastanawiał się nad swoimi odczuciami względem Derry. Czy jego rodzice nadal trwali w szoku spowodowanym śmiercią George’a i nie potrafią zrozumieć prostego faktu, że on – Bill – żyje i może zrobić sobie krzywdę? Jak to się miało do innych morderstw?
A głosy, które czasem odzywały się w jego głowie, szeptały teraz do niego (i z całą pewnością nie były to odmiany jego głosu, bo one się nie jąkały, były zbyt głośne, ale bardzo wyraźne i przepełnione pewnością) i radziły mu, aby postępował akurat tak, a nie inaczej? Czy właśnie to sprawiało, że w jego odczuciu Derry wyglądało jakoś inaczej?
Wydawało mu się jakby groźniejsze ze swymi niezbadanymi ulicami, które zamiast zapraszać, zionęły jakąś dziwną, złowieszczą ciszą. Czy to dlatego niektóre twarze sprawiały wrażenie tajemniczych i przerażonych?
Nie wiedział, ale wierzył w to – tak jak wierzył, że wszystkich tych morderstw dokonał jeden zabójca, wierzył, że Derry naprawdę się zmieniło i że początek tej zmiany określała śmierć jego brata. Mroczne przypuszczenia w jego głowie narodziły się z przeświadczenia, że obecnie w Derry mogło zdarzyć się wszystko. Wszystko.
Kiedy minął ostatni zakręt, nic nie zapowiadało jakichkolwiek zmian. Ben Hanscom nadal siedział obok Eddiego. Sam Eddie przyjął teraz nieco bardziej wyprostowaną pozycję. Dłonie miał złożone na podołku, a głowę nieznacznie pochyloną. Wciąż oddychał z trudem. Słońce było już tak nisko nad horyzontem, że w poprzek strumienia położyły się długie zielone cienie.
– Chłopie, aleś się sprężył – powiedział Ben, wstając. – Nie spodziewałem się ciebie w ciągu najbliższej półgodziny.
– Mam sz-szybki r-rower – odparł Billy z pewną dumą w głosie. Przez chwilę dwaj chłopcy przyglądali się sobie podejrzliwie, jakby z ostrożnością. Nagle Ben uśmiechnął się kontrolnie, a Bill odpowiedział mu tym samym.
Dzieciak był gruby, ale chyba w porządku. I nie czmychnął do domu. Musiał mieć ikrę, bo przecież wiedział, że być może gdzieś tam wciąż jeszcze krążył Henry Bowers ze swymi przygłupimi kolesiami. Bill mrugnął do Eddiego, który patrzył nań z uczuciem bezgranicznej wdzięczności.
– M-m-m-masz, E-e-eddie – powiedział, dając mu aspirator. Eddie włożył go do ust, zaaplikował sobie dawkę hydroksu i sapnął konwulsyjnie. Potem odchylił się do tyłu, przymykając oczy. Ben przyglądał mu się z zatroskaniem.
– Jeezu. Naprawdę z nim było źle, co?
Bill skinął głową.
– Przez pewien czas bardzo się bałem – powiedział Ben przyciszonym tonem. – Zastanawiałem się, co powinienem zrobić, gdyby miał konwulsje albo coś takiego. Próbowałem sobie przypomnieć, co nam mówili na zbiórkach Czerwonego Krzyża, które mieliśmy w kwietniu. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to aby włożyć mu do ust patyk, żeby nie odgryzł sobie języka.
– Myślę, że to się robi e-e-epileptykom.
– Och tak. Chyba tak.
– W każdym razie on nie miał k-k-konwulsji.
Ciężki oddech Eddiego stał się nieco łagodniejszy. Otworzył oczy i spojrzał na nich.
– Dzięki, Bill – rzucił. – Było ciężko. Naprawdę.
– Przypuszczam, że to się zaczęło, kiedy rozwalili ci nos, tak? – spytał Ben.
Eddie roześmiał się ponuro, wstał i włożył aspirator do tylnej kieszeni.
– Nawet nie myślałem o nosie. Myślałem o mojej mamie.
– Poważnie? – W głosie Bena brzmiało zdziwienie, ale jego dłoń sięgnęła strzępów