wszystko lodowatymi podmuchami.
Ben liczył książki i podawał numery, a pani Douglas zapisywała je (z dumą zauważył, że ani razu nie sprawdziła, czy się nie pomylił), a potem oboje zanieśli książki do magazynu. Szli przez korytarze, których wnętrze wypełniał miły dla ucha szum grzejników.
Z początku cała szkoła była pełna różnych odgłosów – trzasku drzwiczek metalowych szafek, szczęku maszyny do pisania w biurze pani Thomas, nieco atonalnych śpiewów dobiegających z sali, w której odbywały się próby chóru, nerwowego dudnienia koszykarzy grających w sali gimnastycznej i pisku oraz głuchego stukotu ich butów sportowych, kiedy członkowie drużyn mknęli w stronę koszy lub byli ostro zatrzymywani na śliskim, lakierowanym parkiecie. Te odgłosy powoli milkły, a kiedy zakończyli obliczanie zwróconych książek (jednej brakowało, ale to był drobiazg – pani Douglas westchnęła przeciągle), jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, były szum grzejników, ciche szuranie miotły, którą pan Fazio zgarniał kolorowe trociny z podłogi holu, i skowyt wiatru na zewnątrz.
Ben spojrzał w stronę wąskiego okna w pomieszczeniu magazynu i zobaczył, że na zewnątrz robiło się już ciemno. Była czwarta godzina. Nadchodził zmierzch. Wokół oblodzonych przyrządów na placu zabaw unosiła się gęsta chmura wirujących płatków śniegu. Drewniane huśtawki były wmarznięte w ziemię. Dopiero kwietniowe roztopy przełamią te mocne zimowe okowy. Na Jackson Street nie zobaczył żywej duszy. Patrzył jeszcze przez chwilę, oczekując, że jakiś samochód przejedzie przez pobliskie skrzyżowanie, ale żaden się nie pojawił. Wszyscy w Derry dbali tylko o siebie i dla nich pani Douglas mogła nie żyć albo nawet w ogóle nie istnieć.
Spojrzał w jej stronę i z przerażeniem stwierdził, że ona odczuwała dokładnie to samo w stosunku do niego. Domyślił się tego po wyrazie jej oczu. Były zamyślone i nieobecne, nie jak oczy nauczycielki, ale oczy dziecka. Dłonie miała złożone na piersiach, jak do modlitwy.
Boję się, pomyślał Ben. I ona też się boi, ale czego tak naprawdę się boimy?
Nie wiedział. Wtedy ona spojrzała na niego i roześmiała się krótkim, urywanym śmiechem. Wydawała się nieco zakłopotana.
– Zatrzymałam cię tak długo – powiedziała. – Przepraszam, Ben.
– Nic się nie stało.
Spojrzał na swoje buty. W pewnym sensie ją kochał – nie było to wprawdzie tak szczere i niepohamowane uczucie, jakie żywił do panny Thibodeau, swojej nauczycielki z pierwszej klasy… ale pomimo wszystko kochał ją.
– Gdybym prowadziła samochód, podwiozłabym cię – rzekła – ale nie mam prawa jazdy. Mój mąż ma po mnie przyjechać mniej więcej kwadrans po piątej. Jeżeli chciałbyś zaczekać, moglibyśmy…
– Nie, dziękuję – odparł Ben. – Do tej pory będę już w domu.
Nie była to prawda, ale żywił jakąś nieokreśloną niechęć do spotkania z mężem pani Douglas.
– Może twoja matka mogłaby…
– Ona też nie ma prawa jazdy – powiedział Ben. – Ale to nic. Mam zaledwie milę do domu.
– Mila to przy ładnej pogodzie nic takiego, ale przy takiej zawiei jak teraz może się strasznie dłużyć. Zajdziesz gdzieś, jeżeli zrobi się zbyt zimno, co, Ben?
– Na pewno. Do Costello’s Market i postoję chwilę przy piecu albo gdzie indziej. Jestem pewny, że pan Gedreau nie będzie miał nic przeciwko temu. No i mam ocieplane spodnie. I nowy szalik, który dostałem na święta.
Pani Douglas jakby trochę się uspokoiła… a potem raz jeszcze spojrzała w stronę okna.
– Wydaje się, że tam, na zewnątrz, jest tak zimno. Tak… tak nieprzyjaźnie.
Nie znał tego słowa, ale bez trudu pojął jego znaczenie. Właśnie przed chwilą coś się stało – ale co?
Nagle zdał sobie sprawę, że patrzył na nią nie jak na nauczycielkę. Właśnie to się stało. Nagle dostrzegł jej twarz z całkiem innej perspektywy i stała się dla niego zupełnie nowa – to była twarz zmęczonej poetki. Widział ją wracającą do domu z mężem, siedzącą obok niego w samochodzie, ze złożonymi na podołku dłońmi, podczas gdy on, przy wtórze szumu silnika, opowiadał jej, jak mu minął dzień. Widział ją przygotowującą dla nich kolację. I nagle zapragnął zapytać: Czy ma pani dzieci, pani Douglas?
– O tej porze roku często myślę, że ludzie nie powinni mieszkać tak daleko od równika – powiedziała. – W każdym razie tu, na tej szerokości geograficznej. – A potem się uśmiechnęła i wrażenie niezwykłości ją opuściło (albo jego) i od tej pory widział ją taką jak zawsze.
Już nigdy więcej nie zobaczysz jej w ten sposób, w każdym razie nie do tego stopnia, pomyślał z konsternacją.
– Aż do wiosny będę się czuła staro, a potem znów odżyję. Tak jest co roku. Na pewno nie chcesz zaczekać, Ben?
– Nie, dziękuję.
– Tak myślałam. Uważaj na siebie. Jesteś dobrym chłopcem, Ben. – Ponownie spuścił wzrok i zaczerwienił się. W tej krótkiej chwili kochał ją bardziej niż kiedykolwiek dotąd.
W korytarzu, nie unosząc wzroku znad szczotki, pan Fazio rzekł:
– Uważaj na odmrożenia, chłopcze.
– Będę uważał.
Dotarł do swojej szafki, otworzył ją i wyjął z niej ocieplane spodnie. Nie był zadowolony, kiedy matka poleciła mu, aby wkładał je w wyjątkowo zimne dni, gdyż uważał, że te spodnie dobre są dla dziecka, a nie dla niego, lecz tego popołudnia cieszył się, że mógł je włożyć. Podszedł wolno do drzwi, zapiął kurtkę, ściągnął mocno sznurki kaptura i naciągnął rękawiczki. Wyszedł i stanął na chwilę na ośnieżonym górnym stopniu schodów, nasłuchując, jak drzwi za jego plecami zamykają się i zatrzaskują z głuchym szczękiem. Zaczepy przy lince flagowej masztu zgrzytały i wybijały jakiś dziwny, upiorny rytm na metalowym słupie. Wiatr omiótł ciepłą, nieprzygotowaną na tak nagłą zmianę temperatury skórę na twarzy Bena, niemal kompletnie pozbawiając ją czucia.
„Uważaj na odmrożenia, chłopcze”.
Szybko naciągnął szalik na twarz; wyglądał teraz jak gruba karykatura Czerwonego Kapturka. To mroczne niebo miało w sobie posmak jakiegoś niezwykłego piękna, ale Ben nie zatrzymał się, aby je podziwiać – było na to za zimno. Ruszył przed siebie.
Z początku miał wiatr w plecy i cała sytuacja przedstawiała się nie najgorzej, prawdę mówiąc, ten wiatr w pewnym sensie nawet go trochę popychał. Jednakże przy Central Street musiał skręcić w prawo i iść dalej pod wiatr. Teraz miał wrażenie, że wichura chce go zatrzymać… jakby miała z nim na pieńku i zamierzała wyrównać rachunki. Szalik okazał się skuteczny, ale tylko do pewnego stopnia. Jego oczy łzawiły, a śluz w nosie zaczął z wolna zamarzać. Nogi poczęły drętwieć. Kilkakrotnie włożył dłonie pod pachy, aby je ogrzać. Wiatr huczał i wył; czasami nawet mogło się wydawać, że w jego poszumie brzmi jakaś ludzka nuta.
Ben czuł się zarazem przerażony i rozbawiony. Przerażony, bo właśnie teraz zrozumiał sens kilku przeczytanych opowiadań, takich jak To Build a Fire Londona, w których ludzie po prostu zamarzali na śmierć. W taką noc jak ta perspektywa zamarznięcia wydawała się aż nadto prawdopodobna. Mróz był wyjątkowo siarczysty. Trudno było wyjaśnić kwestię rozbawienia Bena. To było uczucie samotności, uczucie pewnego rodzaju melancholii. Był na zewnątrz. Mknął na skrzydłach wiatru i żaden z ludzi za jasno oświetlonymi prostokątami okien nie mógł go zobaczyć. Oni byli wewnątrz, w swoich domach, gdzie królowały światło