Ałbena Grabowska

Kości proroka


Скачать книгу

ramionami.

      – A co mają zrobić? Trupa zabraliśmy, życie toczy się dalej.

      Show must go on.

      – Nikt nie oczekuje od ciebie, że rozwiążesz zagadkę. To nasze zadanie – zaczął, kiedy kelnerka przyniosła dwie butelki schweppesa. – Ty masz nam pomóc. Powinniśmy skoordynować działania tutaj i w Polsce. Od tego głównie jesteś, bo znasz oba języki.

      – Czyli jeśli nie zgadnę, co znaczą malunki na ciele tego biedaka i jak się wiążą ze sprawą, to nie będzie wstydu? – Trochę mi ulżyło.

      – Naoglądałaś się filmów, Gitka. Nie będzie. Gdybyś jednak rozszyfrowała te znaki, wszyscy bylibyśmy szczęśliwi.

      Tyle że czułam się tak, jakbym oglądała film sensacyjny. Może to było prostsze, niż wyglądało, a sposób uśmiercenia i znaki nie miały znaczenia? Ale komu by się chciało ukrzyżować człowieka, odcinać mu głowę i wypisywać coś na ciele, jeśli nie chciał grać w jakąś grę?

      – Jak go zidentyfikowaliście?

      – Hotel zgłosił zaginięcie gościa, my mieliśmy trupa bez dokumentów. Recepcjonistka go zidentyfikowała.

      – Dobrze, że zdążył się zameldować. Zginął zaraz po przyjeździe?

      Zaprzeczył ruchem głowy.

      – Zrobił online rezerwację w Grand Hotelu. Trzy dni przed śmiercią przyleciał samolotem do Sofii, na lotnisku zamówił taksówkę i przyjechał do Płowdiwu. Zameldował się w hotelu i tyle.

      Dimityr recytował. Widać, że powtarza te informacje po raz kolejny. Przesiadłam się, bo oślepiało mnie słońce. Było strasznie gorąco. Może z powodu upału ten człowiek przyjechał tu taksówką?

      – Stać go było? – zdumiałam się.

      – Kurs kosztował dwieście lewów. Facet raczej nie oszczędzał. Taksówkarz niczego specjalnego nie potrafił powiedzieć. Nie rozmawiali, bo po jakiemu niby.

      Dwieście lewów, ponad sto euro. No, ale skoro miał pieniądze na Grand Hotel, po co miałby się tłuc pociągiem w tym upale.

      – Przyleciał klasą biznes? – spytałam, chociaż nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić z tą informacją.

      – Tak. Pierwszy wieczór spędził w barze, gdzie popijał rakiję i uśmiechał się do barmanki. Mamy jej zeznania. Też nic specjalnego. Nie próbował jej podrywać, nie rozmawiał z nią z wiadomej przyczyny.

      – Rozumiem, że pan eksposeł nie mówił w żadnym języku oprócz polskiego?

      – Mówił ponoć po rosyjsku, ale niezbyt dobrze. – Dimityr wychylił ostatni łyk napoju.

      Wiele lat temu sprzedawano jeszcze schweppesy pomarańczowe i grejpfrutowe. Babcia czasem dawała mi lewa, żebym sobie kupiła. Potem Bułgaria straciła licencję.

      – Co robił drugiego dnia? – zainteresowałam się.

      – Nie wiemy. Rano wyszedł z hotelu i taksówką pojechał na ulicę Główną od strony Trimoncjum. Wysiadł w pobliżu poczty. Taksówkarz nie wie, w którą stronę poszedł. Nie rozmawiali, chociaż kierowca próbował.

      Trimoncjum, tam pracował Angeł. Przestań, Margarito, kompromitujesz się.

      – Tylko trafił na ścianę.

      – Właśnie... Próbował poradzić sobie za pomocą decybeli, ale w końcu odpuścił.

      Śmieszne. Niektórzy uważają, że wystarczy mówić głośniej, a obcokrajowiec zrozumie.

      – Nasz eksposeł wrócił do hotelu około siedemnastej i nie wychodził aż do dziewiętnastej. Potem znów spędził wieczór w hotelowym barze. Obsługiwała go inna barmanka. Z nią też nie rozmawiał, chociaż nie uśmiechał się do niej tak uroczo jak do tej poprzedniej.

      – Miał jakiś powód? Wydawał się smutny, zdenerwowany?

      – Ona nie odniosła takiego wrażenia. Raczej skupiony albo zamyślony. Może po prostu nie była w jego typie. Wypił dwie rakije i poszedł do pokoju. Następnego dnia powinien zwolnić pokój. O dwunastej piętnaście zadzwoniła do niego recepcjonistka, bo skończyła się doba hotelowa. Nikt nie odebrał. Wtedy obsługa weszła do pokoju. Na środku stała prawie spakowana walizka, w pokoju panował porządek.

      – Ktoś widział, jak wychodził?

      Rozłożył bezradnie ręce.

      – Nikt. W walizce nie było piżamy, co może oznaczać, że albo porwano go z łóżka... – uśmiechnął się Dimityr.

      – Albo że sypia nago.

      – Właśnie.

      Wstaliśmy i zaczęliśmy schodzić w stronę Hisar Kapija, bramy, którą można opuścić stare miasto od wschodu.

      – Komórki nie znaleźliście?

      – Nie. Mamy numer, niestety, nie udało się jej zlokalizować. Poza zasięgiem.

      Tak, właściciel znalazł się poza zasięgiem wszystkich i wszystkiego. Aktualnie w chłodni.

      – Żeby skończyć sprawę hotelu... Nikt go więcej nie widział. Przesłuchaliśmy wszystkich. W większości to pracownicy zatrudniani na czas określony. Nawet w takim dobrym hotelu rzadko można znaleźć kogoś z dłuższym stażem. Jeśli zatem pytasz, czy na tej zmianie pracował ktoś, kto zatrudnił się w hotelu po tym, jak ofiara dokonała rezerwacji, to odpowiem ci, że były to cztery osoby. Trzy sprzątaczki i kucharka. Sprzątaczki są tureckimi Cygankami, kucharka przyjechała z Sofii. Jest wysoko wykwalifikowana, specjalizuje się w daniach bułgarskich. Zamknęli restaurację, w której pracowała, i od razu znalazła pracę w Płowdiwie. Jest starszą osobą. Jej syn mieszka i pracuje w Grecji. Wydaje się poza podejrzeniem. Podobnie jak Turczynki.

      Cyganki. Zasilają w Bułgarii najniższy personel. O ile w ogóle pracują.

      – Kto go znalazł w amfiteatrze?

      – Ktoś, kto wracał z imprezy o czwartej nad ranem. Zadzwonił z komórki zszokowany i niepewny, czy nie jest to element dekoracji do spektaklu.

      – Co zaplanowano na wieczór tego dnia? Czy to ma jakieś znaczenie?

      – Wydaje mi się, że nie. Traviatę. To taka opera.

      – Jezu, Dimityr, wiem, co to jest Traviata! Rozmawialiśmy, że dziś też ją wystawiają.

      Minęliśmy jakąś knajpkę.

      – Tu zjemy czy idziemy na flaki przy meczecie? – rzucił Dimityr.

      No tak, jest południe. Bułgarzy o tej porze zaczynają obiad. Potem idą do domu na dwu-, trzygodzinną sjestę. Następnie wracają do pracy z nowymi siłami. Wieczorem powrót do domu, żeby się przebrać, i wychodzą do miasta. A tak mu się spieszyło, żebym zaczęła pracę.

      – Wolę tutaj.

      Weszliśmy do przyjemnej restauracji. Na szczęście znaleźliśmy wolny stolik. Usiedliśmy w ogródku. W środku działała klimatyzacja, ale jak zawsze wolałam jeść na powietrzu. Zamówiliśmy to samo: tarator i wątróbkę po wiejsku.

      – Ależ dobry – westchnęłam po spróbowaniu taratora.

      – Zaledwie przyzwoity – potwierdził Dimityr. – Babcia robiła lepszy. Twoja zresztą też.

      No dobrze. Tajemnica tkwi w tym, że moja babcia Sofija i jego babcia Stefka ucierały posiekane orzechy włoskie z czosnkiem, zanim dodały je do jogurtu. Wrzucały też mały pomidor drobno posiekany albo starty na tarce. Ja też tak robię.

      – Wątróbkę też skrytykujesz? – spytałam.