rzeczy pani kapitan. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to, że Kret je podrzucił. Pewnie zawiera kradziony towar. Może narkotyki? Prawie cała rodzina Ludwika mieszkała na „Zegarkowie”. Wiedział, że ludzie morza szmuglują wszystko i wszędzie. Czyżby z powodu wizyty policji na statku chcieli go w coś wrobić? Jedyny turysta na łajbie byłby idealnym kozłem ofiarnym. Obejrzał się strachliwie na drzwi. Nie miały nawet lichej zasuwki. Zablokował je kamizelką ratunkową i bosakiem, a potem rozsupłał węzły. Jednym ruchem wyrzucił zawartość worka na sąsiednią koję.
Nie było tego wiele. Kilka T-shirtów, dres, sterta bawełnianych majtek z odprutymi gumkami, co dziwne – różnych rozmiarów. Zawiniątko w reklamówce. Ludwik drżącymi dłońmi rozpakowywał pakiet. Oczyma wyobraźni widział już biały proszek albo kryształy, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że to tylko erotyk dla kobiet obwiązany flanelową piżamą. Przewertował. Jako zakładki kapitan używała rysunku wykonanego dziecięcą ręką. Dwie kobiety trzymające się za rękę wpatrują się ze skarpy w morze. Na łódce siedzi pies albo wilk. Z wywalonym jęzorem wpatruje się w dwóch mężczyzn w wodzie. Wyglądają, jakby tonęli. Autorką rysunku ewidentnie była dziewczynka. Dziwne, pomyślał. Odwrócił kartkę. Nie było podpisu. Tylko coś jakby fragment pieczątki z logotypem i numerem seryjnym, wykonanej czerwonym tuszem. Domyślił się, że to papier listowy jakiejś organizacji. Dalej pęk kluczy na zwykłym kółku, stara nokia oraz nowiutka portmonetka, a w niej monety euro i trochę funtów brytyjskich w banknotach. Poza tym dokumenty w laminacie: paszport, legitymacje, pieczątka z wizerunkiem pająka umazana czerwonym tuszem oraz łańcuszek z połową serduszka. Wyjął pieczęć, przyjrzał się jej, a potem jeszcze raz podniósł do oczu rysunek dziecka. Porównał odbitkę na kartce i kawałek drewna z gumką. Były identyczne. Tusz się rozmazał, ale można było dopatrzyć się kształtów odnóży pająka. Szukał dalej: kremy, maść na komary, dwie identyczne czapki z napisem EVA (jedna bardzo zniszczona, druga nowa), sprej przeciwgrzybiczy, prezerwatywy, lubrykant z aloesem i czerwona jedwabna sukienka. To było wszystko.
Obawiał się, że ktoś zastuka do drzwi, ale panowała absolutna cisza. Spakował dobytek do worka, zasupłał go, z trudem odtwarzając węzły żeglarskie, i wsunął pod niedoszłą koję Kaśki, po czym wyjął swoją walizę. Zamykał ją, kiedy pod łóżkiem dostrzegł drewnianą pieczątkę i telefon. Musiał je przeoczyć przy pakowaniu. Nie miał czasu znów rozwiązywać węzłów, więc schował przedmioty do kieszeni z postanowieniem, że wyrzuci je do ulicznego kosza na śmieci zaraz po zejściu na ląd. Odsunął prowizoryczną blokadę, obejrzał się na kajutę ostatni raz. Wyciągnął worek i zarzucił go sobie na plecy. Mesa była pusta. Znalazł pojemnik na śmieci i bez wahania ukrył w nim bagaż chwackiej pani kapitan. Kiedy chwilę później, odprowadzany szyderczym spojrzeniem Kreta, schodził z pokładu, taszcząc swoją walizę po trapie, zaczepił go jeden z mundurowych.
– Byłem już przesłuchiwany – oświadczył bardzo uprzejmie.
Zdołał się nawet uśmiechnąć. Sam był zdziwiony, jak kłamstwo gładko przeszło mu przez gardło. Wskazał prokuratora stojącego na dziobie żaglowca.
Policjant przyjrzał mu się badawczo.
– Pan nie wraca?
– Rozmyśliłem się – odparł szczerze Ludwik, po czym wręczył policjantowi wizytówkę z firmowymi danymi szpitala. – Nie widziałem nic podejrzanego, ale jeśli będzie trzeba, jestem do państwa dyspozycji – zapewnił.
Kiedy był już na lądzie, odetchnął z ulgą. Ojciec miał rację, mówiąc, że syn nigdy nie będzie żeglarzem. Mylił się natomiast, kiedy starając się go upokorzyć, twierdził, że Ludwik boi się wody, trudnych warunków, zimna. Jego syn okazał się jednym z lepszych nurków amatorów w województwie. Na łajbie wytrzymywał z trudem, pod wodą natomiast czuł się doskonale. Powziął postanowienie, że nigdy już nie zrobi niczego wbrew sobie. Reszta była jedynie konsekwencją tej decyzji. Tak, zrywa z wiarołomną Kaśką – uśmiechnął się do siebie i doznał ulgi. Może i jest szczurem lądowym, ale on sam wie najlepiej, co czyni go mężczyzną. Przed odejściem przyjrzał się ostatni raz trzymasztowej fregacie. Dopiero stojąc twardo na ziemi, dostrzegał jej absolutne piękno.
MEDUZA
(2016)
Ponton czekał w umówionym miejscu. Nocą nie był widoczny w tych zaroślach, ale kiedy wzejdzie słońce, z pewnością wzbudzi zainteresowanie jakiegoś służbisty. Krzysztof Zawisza wiedział, że choć teren jest ogólnie dostępny dla cywili, wojsko obserwuje tutaj każdy kąt. Nie było łatwo sprawić, by dzisiejszego poranka oślepło. Tanio tym bardziej nie. Ale od czego ma się dawnych przyjaciół z WSI. Zresztą nie o pieniądze chodziło. Ani też wcale nie o przygodę. W życiu Zawiszy działo się ostatnio zbyt wiele; nieustanny natłok myśli, moc zadań, długotrwały stres i potężna odpowiedzialność za podjęte decyzje, które rzutowały na życie setek ludzi.
Dziś wieczorem znów leciał do Warszawy. Czekała go trudna przeprawa. Wynajęto go, by zaprowadził porządek w koncernie farmaceutycznym. Miał zwolnić czterech dyrektorów, w tym CEO, i zrestrukturyzować firmę administracyjnie, zanim zamkną czwarty kwartał podatkowy. Wiedział, że to słuszna decyzja. Zdawał sobie też sprawę, że to na nim – człowieku do wynajęcia – a nie na zarządzie skrupi się cała nienawiść wyeliminowanych z gry tygrysów. Będą gryźć, szarpać się i podważać jego kompetencje. Mogą posunąć się do nieczystej gry, a faktury za swoje usługi wciąż jeszcze nie wystawił. Proces reorganizacji spółki trwa już czwarty miesiąc.
Do tego wszystkiego presja teściów i żony, by w końcu się rozmnożyć, nie pozwalała na złapanie dystansu. Wizyty u ginekologów, zabawa w in vitro i wciąż niewypełnione kwity z ośrodków adopcyjnych, korowód pań psycholog i konsultantów lustrujących każdy zakątek ich domu. Coraz częściej kłócił się z żoną. Jeszcze chwila, a przestaną ze sobą rozmawiać. O sypianiu w jednym łóżku w ogóle nie będzie mowy. Teść, który bada najmniejszy rachunek, nicuje każde wypowiedziane słowo, przewiduje najdrobniejszy ruch. Krzysztof potrzebował ciszy. Kasia miała swoją jogę, on choć na chwilę chciał zająć głowę jednym jedynym zadaniem: troską o własne bezpieczeństwo pod wodą. Tylko w ten sposób potrafił się zrelaksować.
Zmierzył wzrokiem poniemiecką torpedownię na Babich Dołach i próbował wzbudzić w sobie emocje, które towarzyszyły mu zawsze, kiedy w sieci oglądał zdjęcia budowli. Ale po ekscytacji, którą od miesiąca dzielili z Horacym, a z której naśmiewały się ich żony, gdy w najdrobniejszych szczegółach planowali ten wypad, nie został nawet ślad. Wszystko zniweczył wczorajszy telefon od przyjaciela.
– Dzidzia gorączkuje. Nie zostawię Misi samej. Sorki, Kris – usłyszał i już wiedział, że nie wolno mu powiedzieć nawet jednego słowa.
To naturalna kolej rzeczy. Rodzina, odpowiedzialność, zmiana priorytetów. Oni z Kasią wciąż mieli to jeszcze przed sobą. Tak naprawdę czuł jednak ogromny zawód i złość. Tyle starań po nic. Samotne nurkowanie to żadna frajda, a ponadto od pierwszego szkolenia, które odbył osiem lat temu, instruktorzy powtarzali mu, że podstawą jest asekuracja i tylko doświadczony płetwonurek może decydować się na pływanie w pojedynkę. Ale nie miał wyjścia. Odizolować się. Włączyć tryb samolotowy. Tylko to pomoże mu zachować higienę psychiczną.
Mroczne pozostałości poniemieckiej budowli nie sprawiały o tej porze wrażenia tak imponujących, jak za dnia, na zdjęciach z drona. Pamiętał jednak, że to, co najciekawsze, znajduje się pod wodą.
Zawsze to Horacy obsługiwał motor na ich wyprawach, ale kiedy zadzwonił wczoraj przed północą z przeprosinami, zapewnił, że przyjaciel spokojnie poradzi sobie z prostym napędem elektrycznym. Krzysztof rzucił na brzeg ciężką torbę i dokładnie obejrzał ponton. Zwykły wysięgnik