rozruszał ramiona. Miał tylko cztery godziny, z czego połowę zamierzał przeznaczyć na nurkowanie. Zainstalował butlę, dokręcił rurki, sprawdził ciśnienie. Na piankę włożył jacket. Wsunął cztery ołowiane obciążniki oraz dopiął do pasa wodoodporny olympus i nowe evolveo, którym w razie awarii mógł wezwać pomoc, wciskając jeden guzik. Przed zwodowaniem pontonu sprawdził zawór. Kiedyś miał już problem z drożnością i doskonale pamiętał, jak pod wodą, sparaliżowany strachem, doił butlę z tlenem bez skutku. Wtedy postanowił, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na żadne zaniedbanie.
Silnik zaskoczył. Wiatr owiewał Krzysztofowi twarz, od chłodnej bryzy mężczyzna dostał gęsiej skórki. Kiedy zbliżał się do celu, czerwona kula słońca zdążyła wznieść się już nad horyzont i wrócił optymizm. Oranżowe światło zalało teraz torpedownię, odsłaniając każdy wyszczerbiony fragment betonu, każde ptasie gniazdo, pręt konstrukcyjny. Krzysztof poczuł niemal rozkosz, ale też i dumę z podjętej dziś rano decyzji. Może tak miało być? Czasami trzeba zmierzyć się z życiem absolutnie samodzielnie. Wsłuchiwał się w krzyk mew i czuł, że sprawy ziemskie przestają już mieć znaczenie. Nikną ich siła, zasięg, waga. Wraz z odległością pokonywaną w kierunku otwartych wód zatoki stawały się miałkie i coraz bardziej cudze.
Pomarańcza na niebie, plusk. Chłód wody otulającej ciało zimnym celofanem, kiedy ciecz wpływa między piankę a skórę. Wreszcie klik i cisza. Ziemię zostawił własnemu losowi. Wszechogarniająca woda niczym milczące porozumienie była teraz jego uniwersum. Każdy szmer słyszał zwielokrotniony, głuchy. Napawał się tym nowym światem bez barw, zapachów, głosów. Za to pełnym cieni. Chwilę jeszcze widział krawędzie. Jakaś rybka przepłynęła mu tuż koło nosa. Błysnęły żółć, szafir i zieleń. Ale może to tylko małe flesze istniejące wyłącznie w jego wyobraźni, bo w Bałtyku, a zwłaszcza na tej głębokości, kolorów już się nie widzi. Potem, w miarę jak schodził niżej i niżej, jakby zsuwał się do kieszeni olbrzyma, tracił kontakt ze wszystkim. Coraz mniej pamiętał ziemskie troski, kłótnie. Natłok emocji zelżał niemal do zera. Było tylko tu i teraz. Woda otulała go ciasno. Z radością oddał się we władanie jej łagodnej, kojącej, choć zaborczej siły. Zanurzasz się, znikasz w bezczasie, rezygnujesz z walki. Oddajesz się cały, gotowy absolutnie na wszystko. Tak właśnie smakuje prawdziwa miłość. Zawsze to powtarzał żonie.
Czarno. Gdzie góra, gdzie dół? Wypuścił kilka bąbelków. Nie widział już zupełnie nic. Czas włączyć latarkę. Pora na magic hour. Srebrny snop zatrzymał się na wyłomie fundamentów budowli. Kopniak adrenaliny. Obezwładniające piękno w czystej postaci. Może to, co na wierzchu faktycznie przypomina widoki ze starego francuskiego programu Fort Boyard, w którym uczestnicy chodzili na linie, żonglowali, dokonywali cudów à la surwiwal lat sześćdziesiątych. Dziś Krzysztof się z tych podniet śmiał. Pod wodą nie poradziliby sobie wcale. Dopiero teraz, w tej ciszy, bebechy torpedowni naprawdę oszałamiały. Dzieło godne mistrza horroru.
Pamiętał, że zostawił ponton od wschodu. Zerknął na komputer na ręku. Cztery metry, sześć, dziesięć. Dość. Nie miał uprawnień do penetrowania wraków ani ochoty na większe ryzyko. Tlenu starczy na dwie godziny, może ma jeszcze kwadrans rezerwy. Nie był pewien. Pęcherzyki powietrza idą w górę. Jest dobrze. Wszystko pod kontrolą.
Dwukrotnie dokonał przedmuchu. Złapał się za nos, by wyrównać ciśnienie atakujące bębenki. Starał się płynąć ostrożnie. Widoczność ograniczała się jedynie do srebrnego snopa światła latarki. Konstrukcja była betonowo-metalowa. Wyżarte przez rdzę pręty zbrojeniowe mogły wyrosnąć przed nurkiem znienacka, przeciąć piankę, rurki, zaatakować niczym krwiożercze rekiny, ale Krzysztof czuł się już tak dobrze, tak lekko, że włączył kamerę i postanowił opłynąć obiekt dookoła. Z daleka dochodziły go stłumione szmery nieubłaganie kruszonego przez morski żywioł betonu i żelastwa poruszanego przez fale. Gdyby w oddali pojawiła się motorówka lub choćby kajak, usłyszałby ich zwielokrotniony odgłos.
Przypomniał sobie pierwsze nurkowania w bazie na Lanzarote. I tę niedostępną Francuzkę, która pod wodą nieoczekiwanie chwyciła go za rękę. Potem kochali się na plaży każdego dnia o wschodzie słońca. Przez całe dziesięć dni. Nigdy więcej jej nie widział, nie miał od niej żadnych wiadomości. Telefon, który podała, nie działał, a czasy Facebooka przyszły lata później. Niezbyt dokładnie pamiętał jej twarz, nie był pewien nazwiska, ale ten dotyk na czterech metrach zanurzenia zapamiętał na zawsze. To wspomnienie było tak sugestywne, że aż się wzdrygnął. Jak dawno to było? Na pewno nie był jeszcze żonaty. Nie miał nawet pomysłu, kim zostać, czym się w życiu zajmować. Kto mógł przypuszczać, że zacznie robić wielkie pieniądze jako Harvey Keitel biznesu, jak go złośliwie przezywano, nawiązując do słynnej postaci sprzątacza trupów z Pulp Fiction? Czy w ogóle przewidywał wtedy, jak potoczy się jego życie?
Charlotte, tak chyba miała na imię ponętna paryżanka. Teraz już dokładnie widział w wyobraźni jej oczy i drobne zmarszczki wokół ust. Była od niego dużo starsza. Pewnie dlatego nie chciała kontynuować wakacyjnej znajomości. Mąż, dzieci, te sprawy.
Poczuł coś na płetwie. Z ciekawości przesunął snop światła w lewo. Coś czerwonego. Coś błyszczącego. Zawrócił. Czy to możliwe? Czerwień na tej głębokości? I wtedy zobaczył sukienkę rozpostartą w toni jak monstrualna meduza. Niżej drobne stopy. Pomarszczone palce niczym u praczki. Nienaganny lakier na paznokciach, krwiście czerwony, jak kreacja kobiety. A więc to nie złudzenie. Dotyk był prawdziwy. Drgnął odruchowo, wydało mu się, że topielica przesunęła nogę w jego kierunku, ale to była tylko fala. Latarka wysunęła mu się z rękawicy, spadła w toń, a on spanikował. Nagła ciemność i świadomość, że ona jest obok. Nieżywa? Tak całkiem martwa?
Atawistyczny strach był silniejszy od rozumu. Krzysztof nabrał nagle haust powietrza, kolejny i gwałtownie się zakrztusił, czując ucisk w płucach, gdy reduktor nie nadążył z podaniem wymaganej dawki tlenu. Spróbował wyregulować oddech. Jeszcze gorzej. Huśtawka. Zaraz się udusi, odpłynie w niebyt! Zostanie tutaj na zawsze, zapomni o wszystkim. Było to kuszące, ale reduktor jednak działał i wciąż podawał mieszankę. Oddech wrócił do normy.
Powoli. Spokojnie. Odsunął się od kobiety, zatrzymał bez ruchu. Pragmatyzm, zimna krew. Jak w pracy. Włączył latarkę zapasową, którą miał zaczepioną na ramieniu. Była mniejsza, ale dawała tyle samo światła. Co robić? Wersja A: Uciekać. Mogę mieć kłopoty. Niech ktoś inny ją znajdzie. Może wystarczy anonimowy telefon? Wersja B: Zostać bohaterem bulwarówek. Nurek znalazł ciało! Co najwyżej wlepią mi mandat. Wersja C: Ratować ją? Jestem dobrym człowiekiem. Czyżby? Powiedzcie to zwalnianym dyrektorom. A może trzeba ją jakoś wydostać? Jak? Dlaczego ja? Dlaczego dziś? A dlaczego nie? Kurwa.
Miotał się tak, jednocześnie opływając ją i oglądając z różnych stron z czystej ludzkiej ciekawości. Wróciło racjonalne myślenie. Rozejrzał się, czy nie ma tu nikogo więcej. Nie. Tylko on i ta kobieta w czerwieni. Musiała znajdować się w głębinie już jakiś czas. Skóra jej łydki w najbardziej miękkim miejscu nadgryziona była przez morskie żyjątka. Kostka opuchnięta, w tym świetle księżycowo biała. Wyżej ramiona rozpostarte jak do lotu. Czarna skórzana kurtka z naderwanym rękawem pełniła w tym obrazie rolę skrzydeł. To sprzączkę zamka widział wcześniej jako blik. Twarzy kobiety nie potrafił dostrzec. Podpłynął pełen obaw do góry, poświecił. Na głowie topielicy zakręcono czarny worek.
Znów spojrzał na komputer na ręku. I jeszcze raz. Niebywałe – zdziwił się. Tkwię tutaj tak długo? Tlenu zostało na trzydzieści dwie minuty. Już w tej chwili powinien wynurzyć się na cztery metry i zrobić sobie ośmiominutową przerwę, co daje mu jakieś dwadzieścia minut na wszystko, a jeszcze trzeba zaliczyć wynurzenie. Nie wolno tego zrobić zbyt gwałtownie. Zadbaj o siebie – podpowiadał instynkt. Nie ma na