Katarzyna Bonda

Czerwony Pająk


Скачать книгу

chrupnięcie. Obok zobaczył czerwoną mgiełkę. To krew. Oblał go zimny pot. Nic go nie bolało, a jednak bez wątpienia był ranny. Zaczął powoli wysuwać się spod pręta, ale szło opornie. Zakleszczył się. Szarpnął silniej. Teraz otaczały go już gęste strużki czerwieni. Słyszał tarcie, odgłosy pękania, wreszcie ucisk drutu zelżał. Ale wraz z uczuciem ulgi przyszedł lęk. Krzysztof nie miał pojęcia, jak bardzo uszkodzona została powierzchnia rury doprowadzającej mieszankę. Czy za chwilę zamiast powietrza nie otrzyma przez ustnik solidnej dawki słonej wody? Musiał mieć pewność. Zsunął rękawicę, by sprawdzić osprzęt. Spadła wprost na odsłonięty dekolt kobiety, a potem spłynęła w dół i w ciemności stracił ją z oczu. Poczuł się dziwnie, jakby dotknął martwej piersi, ale już po chwili o tym nie myślał, bo w ustach miał wodę. Ścisnął ustnik zębami, przedmuchał. Nie pomogło. Znów się napił, zadławił. Szybki rzut oka na komputer. Tlenu zostało na jedenaście minut. Wypuszczał bąbelki, by ustalić, gdzie jest powierzchnia wody, i błyskawicznie świat czerni zamieniał się w szarość. Wiedział, że idzie zbyt szybko, bo przeganiał pęcherzyki powietrza. Ale nie potrafił inaczej. Wola przetrwania była silniejsza.

      Wypływał dwie minuty, wciąż wydychając powietrze. Zmniejszające się ciśnienie rozkurczało mu płuca, a zużyte powietrze musiało znaleźć ujście. Wreszcie zobaczył słońce błyskające pod taflą. Pamiętał o naciśnięciu przycisku alarmowego oraz wystawieniu ręki przed wyjściem nad poziom wody, ale gdy wynurzył głowę i nabrał powietrza, poczuł się tak, jakby do przełyku ktoś nalał mu gorącego żelaza. W piersi go piekło, drapało, czuł, jak płuca pękają niczym zbyt gwałtownie napompowany balon. Umieram – pomyślał z goryczą. Dobrze wiedział, że zgubiło go to, co niejednego przed nim człowieka morza. Zafascynowany syreną przestał uważać i wtedy właśnie zaatakował go tutejszy rekin. Nie spodziewał się tylko, że to tak dojmujący ból. Na to nie był zupełnie przygotowany.

      Rzutka przeleciała tuż przed nosem Roberta Duchnowskiego i wbiła się centralnie w tarczę. Wypuszczono ją z niewielką siłą lub też z bardzo dużej odległości, bo zaraz odkleiła się i spiralnym ruchem spadła na podłogę. Duch zdjął czapkę, obejrzał, czy nie ma na niej uszkodzeń, a potem odwrócił się i zmierzył karcącym spojrzeniem salę, tropiąc dowcipnisia. Nie napotkał jednak żadnego spojrzenia wymierzonego w swoją stronę. Wyglądało na to, że wszyscy zajęci są rozmową.

      Jeszcze kwadrans temu Robert w towarzystwie najważniejszych person polskiej policji asystował w zawodach przeciągania liny, gry w rzutki i innych konkurencji zespołowych. Na stole prezydialnym pomiędzy paterami pełnymi ciastek z marmoladą i pustymi szklankami po słonych paluszkach i gazowanych napojach wciąż stały nieodebrane nagrody. Jego ludzie pokonali dziś wszystkich rywali. Zgarnęli wszystko, co było do wzięcia. A on sam, by pokazać, jak świetną mają kadrę na Wybrzeżu, swoim trzem naczelnikom: prewencji, kryminalnego i drogówki ufundował osobiście zaprojektowane statuetki walczących byków. Wręczył je publicznie, z honorami, dokładnie opisując zasługi i podpierając się danymi liczbowymi. Aplauz zdobył ogromny. Zadał bobu pozostałym komendantom wojewódzkim. Wiedział od swoich ludzi, którzy pozdejmowali już galowe mundury i rozpoczęli bibkę w wynajętym na ten cel domu wczasowym Czarna Chata w Piasecznie, że policjanci z innych komend zazdroszczą im takiego szefa.

      Zamierzał dołączyć do imprezowiczów, jak tylko rozmówi się z szefem w sprawie swojej nominacji na komendanta. Miał już dosyć żartów z nieszczęsnego tytułu p.o. Poszukał w tłumie Konrada Waligóry i z niekłamaną zazdrością obserwował byłego szefa i przyjaciela. Wali czuł się w stolicy jak w domu, choć przenieśli go do Głównej zaledwie kwartał temu. Dlaczego więc dotąd nie wstawił się za moją nominacją? – rozmyślał Duchnowski. Papiery poszły pocztą już w ubiegłym miesiącu. Odpowiedzi żadnej. Leży widać na trzeciej kupce, tej do rozważenia na święty nigdy. Duch do tej pory nie miał drugiego zastępcy, a ten pierwszy i jedyny nie potrafił nawet obliczyć wskaźnika wykrywalności. Przed awansem ledwie rok przesiedział w dyżurce. Za to niezwykle często chodził do kościoła i świetnie sprawdzał się w zabezpieczaniu pielgrzymek. Koledzy szybko nadali mu przydomek „Papież”.

      Policjanci nie mają poglądów politycznych? Gówno prawda. Duch zrozumiał to po trzeciej odprawie w stolicy. Niby był bardzo blisko najwyższego stołka w Trójmieście. Właściwie wszystkie karty trzymał w ręku: przed osiemdziesiątym dziewiątym nie było go w służbach, poglądy odpowiednie, plam na życiorysie żadnych. W każdym razie kwitów na niego nie mają. Ale przejadło mu się już przesiadywanie w firmie po godzinach i nadzorowanie osobiście każdej bzdury. Papiery, podpisy, pieczątki – do tego sprowadzało się jego życie. Zamierzał dziś zawalczyć o swoje albo wracać do kryminalnego. Tam przynajmniej cieszył się szacunkiem i miał odpowiednią dawkę adrenaliny. Chodzenie na pasku nie było jego mocną stroną, a o byciu notariuszem nigdy nie marzył. Wóz albo przewóz. Rybki albo akwarium. Zdegradować się nie da. W razie czego zagrozi, że pójdzie na emeryturę. Choć tej opcji właściwie nie brał pod uwagę, traktował ją raczej jako ostateczność. Odejść, rzucić raport o zwolnienie i kilka bluzgów na pożegnanie mógł zawsze. I wcale się do tego nie śpieszył.

      Prawda była taka, że pragnął tego stołka jak nigdy w życiu żadnej baby. Zasmakował już we władzy, kupił na kredyt upragniony motocykl i nie tak łatwo mu go odbiorą. Zaparł się. Dlatego przedwczoraj oddał mundur do pralni, poszedł do fryzjera, kazał nawoskować buty i założył nowiutkie spinki od Zegny. A jeszcze rok temu uznałby takie zabiegi za przejaw śmiechu wartej próżności. Nie po to wreszcie tłukł się tyle godzin do Warszawy, żeby pić dereniówkę albo niebieski spiryt w podrzędnym ośrodku z kiblami na korytarzu, w towarzystwie swoich chłopaków, których notabene na co dzień gonił za picie w pracy.

      Konrad stał pod oknem ze szklanką wody gazowanej w ręku i elektronicznym papierosem w butonierce, otoczony emerytowanymi generałami. Jako jedyny funkcyjny nie włożył munduru. Duch zachodził w głowę, co to za nowa moda. Średnia wieku jego towarzyszy nie przekraczała pięćdziesiątki. Jeden z nich żwawo emablował zgrabną Mulatkę w nieskazitelnie białych spodniach. Kobieta się nie odzywała. Stała na baczność, wyprężona jak struna i tylko nieznacznie kiwała głową, udając zainteresowanie. Duch dałby głowę, że wszyscy zgromadzeni myślą wyłącznie o jej pośladkach, których jędrność bezceremonialnie eksponowała śnieżna materia. Ściągnął chyba kobietę myślami, bo nagle podniosła głowę, założyła pukiel włosów za ucho, na którym zalśnił diament, i uśmiechnęła się do niego, jakby zachęcała, by uwolnił ją od nudnego rozmówcy. Ruszył więc zdecydowanie do ataku, ale drogę zastąpiło mu dwóch gości w pogniecionych garniturach, zasłaniając widok na karmelową piękność.

      – Niezły pomysł z tym bykiem na statuetce, inspektorze – zagaił leniwie chudszy o wyglądzie filmowego esesmana. Był niewysoki, ale żylasty, jakby składał się wyłącznie z naciągniętych sprężyn. Kiedy mówił, jabłko Adama poruszało mu się niczym żywe stworzenie. Była w nim jakaś nieokreślona nerwowość, skryta energia, która nie miała nic wspólnego z sytuacją. Duchowi przyszło na myśl porównanie do silnika na jałowym biegu. W każdej chwili maszyna może zostać puszczona w ruch i pozorny spokój zniknie. – Sam pan inwestował?

      – A ten zegarek też niekiepawy – dodał drugi mężczyzna, nieco lepiej odżywiony, wskazując zabytkową certinę, którą Duch dostał w ubiegłym roku na urodziny od Saszy Załuskiej.

      Poza animowanym duchem zabawką, którego podarowała mu po pierwszej wspólnie rozwiązanej sprawie, był to jedyny prezent, jaki od niej otrzymał. Twierdziła, że zegarek należał do jej ojca. Miał dla niej głównie wartość sentymentalną, ale kiedy Robert zaniósł go do zegarmistrza, by wyregulować mechanizm, dowiedział się, że czasomierz wart jest pięć do siedmiu tysięcy. Nigdy nie powiedział o tym Saszy. Bał się – a nuż pomyśli,