Чарльз Диккенс

Ciężkie czasy na te czasy


Скачать книгу

cuchnącą farbą; miało także olbrzymie budynki pełne okien; we wnętrzu tych budynków po całych dniach rozlegał się stuk i hałas; podnosił się i opadał monotonnie piston parowej maszyny podobny do głowy słonia cierpiącego na napady melancholii. Kilka wielkich ulic, podobnych do siebie jak dwie krople wody, przerzynało miasto wspólnie z kilkoma mniejszymi, także podobnymi do siebie. Ulice i uliczki zamieszkane były przez ludzi jednakowego zupełnie kalibru, którzy o jednej i tej samej godzinie stąpali jednym i tym samym krokiem po jednym i tym samym bruku do jednej i tej samej roboty – i dla których wczoraj było takież same jak dziś, a jutro miało być takież jak wczoraj, a każdy rok podobny do ubiegłego i mającego nastąpić. Te własności Coketown stanowiły z jego pracą pewną całość; przeciwstawić im można było to, iż w mieście tym wyrabiano znane na cały świat przedmioty uprzyjemniające życie wytworne, co więcej – przedmioty rozkoszy, tak niezbędne dla pięknych pań, z których ani jedna nie zniosłaby, żeby przy niej wymówiono choćby nazwę Coketown. Reszta zarysów grodu tego była dość przypadkowa,a streszcza się następująco:

      W Coketown widać było tylko pracę, jedną pracę. Jeżeli członkowie jakiejś sekty religijnej budowali kaplicę, jak to już uczynili członkowie osiemnastu innych różnych sekt, to koniecznie wznosili nabożny magazyn z czerwonej cegły, a w napadzie amatorstwa i chęci osiągnięcia wysokiego stylu architektonicznego – z jakąś klatką na wierzchu, w której mieściła się sygnaturka, dająca znać o czasie otwarcia magazynu modlitwy. Jednym wyjątkiem był New Church; budynek wytynkowany, z kwadratową wieżą u wejścia, ukoronowaną czterema krótkimi szczytami, podobnymi do czterech nóg stołowych. Wszystkie szyldy w mieście były wymalowane jednym pismem, poważnym, czarnym na bieli. Więzienie mogło uchodzić za szpital, szpital za więzienie; ratusz mógł być albo więzieniem, albo szpitalem, albo jednym i drugim, albo jeszcze czymś innym, bo nie było żadnej różnicy we wdziękach ich architektury. Fakt, fakt, fakt, fakt wszędzie w niematerialnym i materialnym aspekcie miasta. Szkoła pana M'Choakumchilda była doskonałym faktem, szkoła rysunku takimż doskonałym faktem, i stosunki przedsiębiorcy z pracownikami były takim samym faktem. I wszędzie był fakt, zaczynając od szpitala położniczego aż do cmentarza. To, czego nie można było wyrazić cyframi, czego nie można kupić jak najtaniej a sprzedać jak najdrożej, nie istniało tam – istnieć nie mogło – istnieć nie będzie aż do skończenia świata. Amen.

      Miasto tak namaszczone faktem i z takim triumfem utwierdzające fakt wszędzie – naturalnie Niestety, nie we wszystkim. Coketown nie wyszło z własnych pieców hutniczych czyste, jak złoto wychodzi czyste z ognia. Pierwsze – niepokojące, tajemnicze i nierozwiązane pytanie było: "Kto właściwie należy do owych osiemnastu sekt?" Bo w każdym razie nie robotnicy. Dziwnie było przechadzać się po ulicach w poranek niedzielny i patrzeć, jak dźwięk dzwonów, przyprowadzający do rozpaczy chorych i nerwowych, nie wywołuje wcale robotników z dzielnic przez nich zamieszkanych, z ich własnych ciasnych pokoików, z rogów ich ciasnych ulic – gdzie stali bezmyślnie, spoglądając na śpieszących do kościołów i kaplic, jak na rodzaj stworzeń nic z nimi wspólnego nie mających. Uderzało to w oczy nie tylko obcych przybyszów, ale i pewną miejscową grupę z samego Coketown, której przedstawiciele przy każdej sesji Izby Gmin wnosili petycje, aby Wysoki Parlament aktem prawnym zmusił chociażby gwałtem ludność Coketown do nabożności. Drugim strapieniem miasta było Towarzystwo Wstrzemięźliwości; uskarżało się ono, iż ta właśnie ludność robotnicza ma popęd do upijania się; wykazywało statystycznymi tablicami, że upija się w istocie, i dowodziło na wieczornych herbatach, że żadną, ludzką czy boską, namową (chyba pieniędzmi) nie można nakłonić ludności tej, by wstrzymała się od pijaństwa.Inne było utrapienie z powodu aptekarzy, którzy wykazywali, także statystycznymi tablicami, że jeżeli robocza ludność nie upija się spirytusem, to za to zażywa opium. Potem wychodził na scenę doświadczony kapelan więzienny, który zawsze za pomocą tablic statystycznych, dokładniejszych od wszystkich poprzednich, dowodził, że ci sami robotnicy uczęszczają do miejsc rozpusty, skrytych przed oczami publiczności, gdzie słuchają rozpustnych pieśni i patrzą na rozpustne tańce, i sami udział w nich biorą; że niejaki A. B., mający lat dwadzieścia cztery i skazany na osiemnastomiesięczne samotne zamknięcie w więzieniu, oświadczył (chociaż nigdy właściwie nie zasługiwał na wiarę), że te miejsca były początkiem jego zguby i że gdyby nie takiego rodzaju rozrywka,przekonany jest, iż nieomylnie byłby pozostał w najściślejszym znaczeniu moralnym, bardzo moralnym człowiekiem. Na koniec występowali panowie Gradgrind i Bounderby, dwie przyzwoite osoby, w tej chwili idące przez miasto, obaj wysoce praktyczni,i przedstawiali jeszcze dokładniejsze statystyczne tablice, oparte na ich własnym doświadczeniu i zilustrowane przykładami, które sami sprawdzali i na które patrzyli, a z których jasno jak na dłoni wynikało – a była to jedyna w tym wszystkim rzecz jasna jak na dłoni – że klasa robotników jest całkowicie zepsuta; że róbcie dla niej, co chcecie, ona zawsze niewdzięczną się okaże; że jest burzliwa, że nigdy nie wie czego żąda, że opływa we wszystko, że zjada świeże masło, uporczywie zapijać je chce mokką; że mięsa w gorszych gatunkach cierpieć nie może i pomimo wszystko jest nieukontentowana i krnąbrna. Jednym słowem jest jak morał owej starej bajki:

      Była sobie staruszka i bardzo łakoma, Zawsze przy zdrowiu i zawsze przy piciu;

      Jadła i piła ciągle, aż brała oskoma, I cóż? Zawsze jej czegoś brakowało w życiu.

      Owoż zdaje się, iż można było znaleźć jakieś podobieństwo między klasą robotników Coketown a małymi Gradgrindziętami. Zapewne nikt z ludzi przy zdrowych zmysłach, obznajmiony z cyframi, nie uwierzy, gdy mu kto powie dzisiaj, że jeden z najgłówniejszych elementów życia robotników Coketown w ciągu długich lat był rozmyślnie tłumiony – że w tych ludziach była wyobraźnia, która domagała się zdrowych warunków istnienia i zaprzestania tej chorobliwej wegetacji. Że w miarę pogrążania się ich w ciężkiej i jednostajnej pracy rodziła się w nich potrzeba fizycznego odprężenia, jakiejś ulgi wywołującej wesołość i krzepiącej ducha, żeby mogli chociaż w niedzielę rozerwać się skocznym tańcem przy skocznej muzyce, skosztować jakiegoś niewykwintnego przysmaku, w którym pan M'Choakumchild palców by nie umaczał. Wymagania te trzeba było starać się zadowolić, jeśli nie chciano, aby się one w jakie zło przeradzały. Przeradzać się zaś w zło musiały, chyba żeby prawa natury ludzkiej zostały poprawione przez jakiś Parlament.

      – Ten człowiek mieszka w dzielnicy Pod's End, a ja dobrze nie wiem, gdzie jest ta dzielnica – rzekł pan Gradgrind. – Gdzie to jest, Bounderby?

      Pan Bounderby wiedział tylko, że to jest gdzieś na końcu miasta. Zatrzymali się na chwilę, rozpatrując się.

      W tej chwili zza węgla ulicy wybiegła z przestraszonym obliczem dziewczynka, którą pan Gradgrind poznał od razu.

      – Stój! – krzyknął. – Stój! Dokąd to bieżysz? Stójże!

      Dziewczę numer dwadzieścia przystanęło drżące i dygnęło.

      – Czemu jak szalona latasz w tak nieprzyzwoity sposób po ulicach – zapytał pan Gradgrind.

      – Ja – panie! Ktoś mnie gonił – wyjąkało dziewczę. – Musiałam uciekać.

      – Gonił?- powtórzył pan Gradgrind. – A któż to chciał za t o b ą biegać?

      Odpowiedź na pytanie i bez udziału Cesi zjawiła się w postaci chłopca o białej cerze, owego Bitzera, który, biegnąc na oślep, wypadł zza węgła i nie myśląc o czekającej go zawadzie wpadł na pana Gradgrinda i odbił się od niego jak piłka.

      – Co to znaczy, chłopcze? – rzekł pan Gradgrind. – co wyrabiasz? Jak śmiesz rzucać się na ludzi?

      Bitzer podniósł z ziemi czapkę, która zleciała mu z głowy od zderzenia z panem Gradgrindem, cofnął się i przyciskając swe kłykcie do czoła tłumaczył, iż to się stało niechcący.

      – Czy to ten chłopiec pędził za tobą, Cecylio Jupe? –