przypodobać się panu Bounderby.
– Tak mnie przestraszył – powiedziało dziewczę – jakimiś strasznymi grymasami!
– O! – wrzasnął Bitzer – widać, że jesteś z hecy; ty także pokazujesz sztuki. Ani spojrzałem na nią, panie. Zapytałem tylko, czy chciałaby na jutro umieć definicję konia, i ofiarowałem się powtórzyć z nią lekcje; ona zaczęła uciekać, a ja popędziłem za nią – bo chciałem, aby umiała odpowiedzieć, kiedy jutro o konia zapytaną będzie. Anibyś pomyślała oskarżać mnie tak nieroztropnie, gdybyś nie była hecarką.
– Rzemiosło jej zdaje się doskonale być znane dzieciom – zauważył pan Bounderby. – Zobaczysz, że za tydzień całą szkołę zastaniesz przy szparach szopy sztukmistrzów.
– Masz słuszność – odparł jego przyjaciel. – Bitzer, marsz do domu! Cecylio Jupe, zatrzymaj się chwilę. Niech nie słyszę więcej o podobnej bieganinie, chłopcze, bo inaczej ty posłyszysz o mnie od nauczyciela. Rozumiesz? No! Ruszaj.
Chłopiec przestał mrugać oczyma, szturchnął się w czoło, spojrzał na Cesię, obrócił się i odszedł.
– Teraz, dziewczynko, zaprowadź mnie i tego pana do twego ojca. Idziemy do niego. Co to masz w tej butelce?
– Zapewne gin – rzekł Bounderby.
– O! nie, panie! To jest dziewięcioro-olej.
– Co? – zawołał pan Bounderby.
– Dziewięcioro-olej, panie. Ojciec się tym naciera.
– Po jakiegoż licha – z głośnym urywanym śmiechem wykrzyknął pan Bounderby – nacierasz ojca tym dziewięciorakim olejem?
– Nasi zawsze używają tego oleju, gdy się potłuką w cyrku – odpowiedziało dziewczę rzucając wzrok niespokojny poza siebie, aby się przekonać, że jej prześladowca już odszedł. – Nasi nieraz bardzo mocno siniaczą się w cyrku.
– I słusznie! Należy się im to, włóczęgom i próżniakom – rzekł pan Bounderby.
Dziewczę, zdziwione, spojrzało na niego z pewnym przestrachem.
– Dalibóg! – prawił pan Bounderby. – Gdy byłem młodszy od tej dziewczynki o jakie pięć lub cztery lata, miewałem takie guzy, że nie tylko dziewięć, ale dwadzieścia i czterdzieści olejów nic by im nie pomogło. Tylko że te stłuczenia miałem nie z przyczyny błazeńskich wyłamywań mego ciała, ale od kułaków, które spadały na mnie. Jam nie znał tańca na linie, ale nieraz na gołej ziemi tak tańcować musiałem, jak mi grała lina, którą mnie smagano. Pan Gradgrind, jakkolwiek twardy, nie był wcale tak zakamieniały jak pan Bounderby. Wszystko zważywszy, charakter jego miał swe dobre strony. Pan Gradgrind mógłby być nawet czułym, gdyby był przed laty choć raz jeden omylił się w arytmetycznych wyrachowaniach, którymi kształtował swój charakter. Toteż rzekł łagodnym, jak mu się zdawało, głosem, gdy skręcali w wąską uliczkę.
– Czy to jest Pod's End? Czy tak, Cecylio Jupe?
– Właśnie, panie – a oto i dom, w którym mieszkamy.
Zatrzymała się. Zmrok już zapadał. Stali u drzwi małej, niziutkiej gospody, oświetlonej wewnątrz ciemnoczerwonym światłem. Jakby obłąkany i chwiejący się domek ten, jak się zdawało, w braku pijaków sam się rozpił; poszedł drogą zwykłą pijakom i bliski był upadku.
– Trzeba tylko przejść przez bufet, panie, i wejść na schody, jeśli pan nie woli poczekać, dopóki nie pójdę zapalić świecy. Gdy pan posłyszy szczekanie, to nic – to tylko Wesołołapy, a on wcale nie kąsa.
– Wesołołapy! Dziewięcioro-olej! Cha! cha! cha! – zaśmiał się przeraźliwie pan Bounderby wchodząc ostatni. – Zabawna to rozrywka dla człowieka, który sam sobie wszystko zawdzięcza.
ROZDZIAŁ VI. CYRK SLEARY'EGO
ROZDZIAŁ VI
CYRK SLEARY'EGO
Gospoda ta była oberżą "Pod skrzydłami Pegaza". Nazwa właściwsza byłaby: "Pod nogami Pegaza". Ale pod skrzydlatym koniem widniał na szyldzie napis "Pod skrzydłami Pegaza" wykonany gotyckimi literami. Pod tym zaś napisem na rozwiniętej wstędze artysta nakreślił następujące słowa:
Z dobrych słodów, dobre piwo;
Zajdźcie, proszę – ono tu!
Z wina – dobra wódka bywa, Kto poprosi – damy mu!
Inny Pegaz, teatralny, oprawny w ramy oszklone, wisiał na ścianie, za małym bufetem; jego skrzydła to prawdziwa gaza; złociste gwiazdy na jego ciele; a powietrzny rząd z czerwonego jedwabiu utkany.
Na dworze było za ciemno, by odczytać napisy, w pokoju – nie dość widno, aby dojrzeć wyobrażenie Pegaza; panowie Gradgrind i Bounderby nic mogli się więc gorszyć tak krzyczącymi dowodami istnienia tu wyobraźni. Weszli za dziewczyną po nieoświetlonych schodach nie spotykając nikogo i zatrzymali się w ciemnościach czekając, aż Cesia pokaże się ze światłem. Spodziewali się co chwila usłyszeć szczekanie Wesołołapego, ale wysoce uczony i wytresowany pies nie warknął jeszcze, gdy dziewczę ze świecą w ręku wróciło.
– Ojca nie ma w naszym pokoju – powiedziała, a na jej twarzyczce malowało się wielkie zdziwienie. – Jeśli panowie zechcą wejść, to ja wnet go wynajdę.
Weszli więc, a Cesia, przysunąwszy im dwa krzesła, wybiegła szybko lekkim krokiem. Pokój był mały, w nędzne zaopatrzony meble; jednak miał łóżko. Nad łóżkiem wisiała biała szlafmyca, upiększona dwoma pawimi piórami i sterczącym harcapem; w tej szlafmycy sinior Jupe dzisiejszego wieczoru czynił różne sztuki i bawił publiczność wyborem szekspirowskich dowcipów i ciętych odpowiedzi, ale prócz tego nie widać było żadnej innej części jego ubrania ani żadnej oznaki jego rzemiosła. Obecność Wesołołapego, owego wysoce ukształconego psa, nie objawiała się ani oku, ani uchu, jak gdyby jego przodek został omyłkowo wyrzucony z Arki Noego.
Goście słyszeli otwieranie i zamykanie drzwi na wyższym piętrze, gdy Cesia przebiegała po kolei mieszkania szukając ojca. Nagle obiły się o ich uszy wyrazy zdziwienia. Dzieweczka szybko zbiegła na powrót z wielkim niepokojem; otworzyła stary, wynoszony kuferek ze skóry cielęcej, ujrzała, że był próżny, i potoczyła wzrokiem dokoła załamując ręce z twarzyczką pełną przerażenia.
– Ojciec musiał pójść do cyrku, panie. Nie wiem, po co, ale pewno tam poszedł; za chwilę go przyprowadzę. – I wnet wybiegła bez kapelusza, a jej długie, ciemne, dziecinne włosy, rozwiane po ramionach, pławiły się za nią.
– Co to jej w głowie! – zauważył pan Gradgrind. – Za chwilę! Wszak to dobra mila będzie.
Nim pan Bounderby zdążył odpowiedzieć, ukazał się we drzwiach młody człowiek i mówiąc: "Za pozwoleniem panów" wszedł do pokoju, z wsuniętymi w kieszenie rękami. Twarz miał wygoloną starannie, chudą, bladożółtej cery, ocienioną gęstwą czarnych włosów, rozdzielonych starannie pośrodku głowy i podwiniętych w jeden okalający ją pukiel. Nogi miał silne i muskularne, ale nieproporcjonalnie krótkie, za to plecy i krzyże o tyleż proporcjonalnie za szerokie. Ubrany byt w kurtkę dżokejską i w obcisłe pantalony, szyję szal mu okręcał,cuchnął zaś cały olejem lampowym, podściółką końską, skórkami pomarańczowymi, obrokiem i trocinami, a przedstawiał w swej osobie znakomity gatunek centaura, który był połączeniem stajni i teatru. Gdzie zaczynało się pierwsze a kończyło drugi – nikt nie mógłby określić właściwie. Jegomość ów figurował w afiszu dnia tego jako: JMĆPan E.W.B. Childers, zasłużenie znany z zuchwałej woltyżerki w roli Dzikiego Łowcy ze stepów Północnej Ameryki. W tym popularnym widowisku młody chłopiec ze starą twarzą, który obecnie wszedł z Childersem do