Marcin Szczygielski

Nasturcje i ćwoki


Скачать книгу

było?

      – Podpaski Mirabella…

      – One są do dupy! Znaczy… he, he, he, oczywiście, że są, ale chodzi mi o to, że to straszne byle gów… – przerwała Zuzanna, ale szybko się poprawiła. Pani nie znosi przekleństw. – Straszne byle co. Jeżeli dołączymy do numeru podpaski Mirabella, to do następnego będziemy musiały dołączyć dla czytelniczek mopa.

      – Dlaczego mopa? – zainteresowała się Romka.

      – Niesmaczne – skrzywiła się Pani.

      – Ale dlaczego mopa?

      – To znaczy ja bym nie mogła załatwić, ale ktoś może… – zaczęłam się jąkać, jednak było już za późno.

      – Rzeczywiście, to było trochę niesmaczne – zmitygowała się Zuzanna. – Przepraszam za tę uwagę.

      – Dlaczego mopa? – dociekała Romka.

      – Proszę, panna od dziś jest odpowiedzialna za prezenty dla czytelniczek. Panna organizuje, negocjuje, panna proponuje.

      – Ale ja się nie znam…

      – Panna się pozna.

      Mam więc zajmować się załatwianiem gratisów dla czytelniczek „Stylle”. Rzeczy atrakcyjnych, przyciągających wzrok i nie droższych niż dwadzieścia groszy za sztukę. Dwadzieścia groszy! Co można kupić za dwadzieścia groszy? Zapałki może, gumkę do włosów, ostatecznie kajzerkę. Kajzerka jest największa, siłą rzeczy przyciągnęłaby wzrok, ale nie wydała mi się dobrą propozycją. Milczałam zatem kompletnie załamana. Pani oddaliła nas skinieniem ręki. Żadna nie otworzyła gęby w mojej obronie. Gadała tylko Romka, która nawet na korytarzu ciągle domagała się wyjaśnień, o co chodziło z tym mopem.

      Cóż, mam bardzo ciężką pracę, ale jestem z niej dumna i nie skarżę się. Zgodnie z radami „Cosmopolitana” samorealizuję się, a sukces zawodowy daje mi satysfakcję i poczucie spełnienia. Powtarzam to sobie bardzo często.

      Zresztą naprawdę lubię pracę w „Styllu”. Pani czasami nie widzimy całymi tygodniami, bo jak nie ma nowych pomysłów, nie wychodzi ze swojego gabinetu i kontaktuje się z nami przez Zuzannę. Dziewczyny są fajne, z Zuzanną nawet się nieco przyjaźniłam, ale teraz jej nienawidzę. Dokładnie od dwóch tygodni. Do zamknięcia numeru zostało wtedy kilka dni i nie oddałam jeszcze tekstu, ale nie ja jedna. Całe mnóstwo osób ich nie oddało. Pech chciał, że Pani się ożywiła i zainteresowała postępem pracy. Wezwała Zuzannę na dywanik, a po pięciu sekundach Eliza przyszła do mojego biurka i powiedziała, że Pani mnie prosi natychmiast. Prosi! Czysty eufeminizm, czy jakoś tak. Poszłam oczywiście, bo co innego mogłam zrobić. Zuzanna stała obok biurka Pani, a na mnie czekało krzesło ustawione w pewnym oddaleniu. Widziałam coś takiego w telewizji w dokumentalnym programie o ubeckich technikach śledczych.

      – Proszę – wysyczała w moim kierunku Kinga. – Proszę. Panna podobno jeszcze nie oddała materiału o kratkach.

      – Jak to, nie oddałam? Ależ, oddałam. Czy ja nie oddałam, Zu? – z niewinną miną zapytałam Zuzanny. A ta krowa, patrząc na mnie zimnym wzrokiem, wycedziła:

      – Nie oddałaś, kochanie. Prosiłam cię już trzy razy, a termin minął w zeszłym tygodniu.

      Zamurowało mnie, bo sama nie zrobiłabym podobnego świństwa, no, przynajmniej nie bez powodu.

      – No i co, panna? – Kinga uśmiechnęła się kwaśno. – Panna chce zrezygnować z wierszówki? A może kratka trudna? Kratka za trudna dla panny? Może kratka pannę przerasta?

      – Eeee, he, he, he… – zaczęłam bełkotać. – Kratka łatwa, ja tego, czekam, ja czekam… eee – mamroliłam. Och, błysnęłam, nie ma co. Że też nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Już wtedy wiedziałam, że pół nocy będę się przewracała na łóżku, rozpamiętując każdą sekundę tej rozmowy.

      – A na co panna czeka, hm? – zapytała zbyt grzecznym tonem Kinga. – Czy ma panna nadzieję, że się panna stanie celem kosmicznego promienia, który znacząco pannie podniesie IQ? A może panna czeka na wenę twórczą, która pannie umożliwi stworzenie wiekopomnego dzieła na całe ćwierć kolumny pod tytułem „Spódnice w kratkę a sens istnienia rodzaju ludzkiego”?

      – Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmiało, niestety.

      – Ach, panna, widzę, wspina się na wyżyny krasomówstwa. Zupełnie niepotrzebnie – cedzi z uśmiechem Kinia. – A wystarczyłoby po prostu: oddam materiał jeszcze dziś, czyż nie?

      – O, kur… – zaczęłam, bo flaki już mi się zaczęły wywracać od tej gadki, ale opamiętałam się w połowie słowa. Uśmiech na twarzy Kingi stężał.

      – Czy panna chciałaby coś powiedzieć na temat którejś z tu obecnych osób?

      – Nie, ja tego, nie chciałam… – poczułam, że krew mi zaraz tryśnie z twarzy. – Wkur… wkurzyłam się po prostu, to znaczy przepraszam, poirytowana jestem…

      – Panna, widzę, postanowiła za wszelką cenę roztoczyć przed nami perły swego intelektu. Pytanie, czy jesteśmy gotowi na taki szok kulturowy, bo coś mi mówi, że nie bardzo. Myślę więc, że będzie najlepiej, jeśli panna teraz opuści mój gabinet, oszczędzając nam dalszych niecodziennych wrażeń obcowania z tak wysoką erudycją, i uda się do swojego kącika, gdzie poświęci czas – powiedzmy trzydzieści minut – na dokończenie materiału o kratkach. Chcę go zobaczyć na moim biurku o… – Kinga demonstracyjnie spojrzała na swój zegarek od Gucciego, który jej osobiście załatwiłam w zeszłym miesiącu za psi pieniądz. – Powiedzmy o piętnastej. Ma panna całe dwadzieścia osiem minut.

      – Ale ja ten tego… – chciałam wytłumaczyć, że to po prostu niemożliwe, bo nie ściągnęłam jeszcze zdjęć od fotografa. – Mi… nie ma… Jak?

      Kinga patrzyła na mnie przez chwilę, przeniosła wzrok na tarczę zegarka i wycedziła:

      – Dwadzieścia siedem minut.

      Uznałam, że dalsze tłumaczenia byłyby poniżej mojej godności. Nawet kiedy człowiek staje się ofiarą tak rażącej niesprawiedliwości, powinien umieć zachować godność oraz klasę. Wstałam zatem i znacząco milcząc, niespiesznie opuściłam gabinet. Tuż za drzwiami rzuciłam się sprintem w stronę mojego biurka, bo godność godnością, ale nie miałam ochoty stracić w tym miesiącu połowy pensji. Ostatecznie jakoś skleciłam ten artykuł o kratkach. Oddałam go Zuzannie bez słowa i obiecałam sobie, że nie odezwę się do tej krowy już nigdy w życiu.

      A teraz Agnieszka ma z tą zdrajczynią, wrogiem moim największym, konszachty. Wróżka! Co za kretyński pomysł! I dlaczego ja pierwsza na to nie wpadłam, żeby iść do wróżki?

      Rozdział 2

      – Kupię samochód – oświadcza Agnieszka. Siedzimy w taksówce i jedziemy do redakcji. Samochód? Za co? Po co? Dlaczego nic o tym nie wiem?

      – Za co? – pytam z politowaniem.

      – Za pieniądze. Mama powiedziała, że mi pomoże.

      – Po co ci samochód? Głupi pomysł.

      – Wcale nie. Będę niezależna i wolna.

      Nie podoba mi się taka perspektywa. Przez chwilę zastanawiam się, czy próbować jej wyperswadować szalony pomysł, ale dochodzę do wniosku, że i tak nic z niego nie wyjdzie. Agnieszka bez przerwy wymyśla jakieś kretynizmy, z których nigdy nic nie wychodzi.

      – Tak, tak – mówię więc – ekstra.

      Zapada cisza. Nic nie wspomina o wizycie u wróżki. Nie mam zamiaru tak nisko upaść, żeby zapytać. Choćbym miała umrzeć, nie