wszystko filozofia – zauważyła Adelajda – pan jest filozofem i przyjechał pan tutaj, żeby nas pouczać.
– Może ma pani rację – uśmiechnął się książę – może rzeczywiście jestem filozofem i kto wie, może faktycznie mam zamiar pouczać… To możliwe, naprawdę możliwe.
– I filozofia pańska jest dokładnie taka sama jak filozofia Jewłampii Nikołajewny – podjęła znów Agłaja. – To wdowa po pewnym urzędniku, która do nas przychodzi; coś w rodzaju rezydentki. Cały jej życiowy cel polega na wyszukiwaniu tanizny. Myśli tylko o tym, jak najtaniej przeżyć i rozmawia wyłącznie o pieniądzach. A niech pan wie, że ma pieniądze; to spryciara. Właśnie tak należy rozumieć pańskie ogromne życie w więzieniu, a może i czteroletnią wiejską idyllę, za którą sprzedał pan swój Neapol – i to zdaje się z zyskiem, chociaż groszowym.
– Co do życia w więzieniu, to można się rzeczywiście ze mną nie zgadzać – powiedział książę. – Słyszałem kiedyś opowieść pewnego człowieka, który przesiedział w więzieniu dwanaście lat. To był jeden z pacjentów mojego profesora. Zdarzały mu się ataki, bywał niekiedy niespokojny i płakał, a raz nawet próbował popełnić samobójstwo. Jego życie w więzieniu było bardzo smutne, niech mi pani wierzy, ale na pewno nie można powiedzieć, że groszowe i tanie. Jedynymi jego znajomymi byli tam pająk i drzewko, które mu wyrosło pod oknem… Ale opowiem lepiej o innym spotkaniu, z zeszłego roku. Wiązała się z nim pewna bardzo dziwna okoliczność – dziwna właśnie dlatego, że wypadki tego rodzaju zdarzają się bardzo rzadko: tego człowieka skazano na śmierć i już prowadzono na szafot, razem z innymi skazańcami; odczytano mu wyrok śmierci przez rozstrzelanie za przestępstwo polityczne, a po dwudziestu minutach ogłoszono ułaskawienie i wyznaczono inną karę. Jednakże odcinek czasu między dwoma wyrokami – dwadzieścia minut, no, co najmniej kwadrans – ten człowiek przeżył w niezbitym przekonaniu, że za kilka minut nagle umrze. Zawsze, ilekroć zaczynał o tym mówić, nie mogłem się powstrzymać od słuchania i kilka razy sam zaczynałem o to wypytywać. Pamiętał wszystko z niezwykłą jasnością i twierdził, że nigdy niczego z tych kilku minut nie zapomni. Około dwudziestu kroków od szafotu, przy którym stali żołnierze i tłum ludzi, wkopane w ziemię były trzy słupy – dla kilku przestępców. Pierwszych trzech podprowadzono do słupów, przywiązano, włożono im śmiertelne koszule (takie białe, długie chałaty) i nasunięto na oczy białe kaptury, żeby nie widzieli luf. Potem naprzeciwko każdego słupa ustawił się w ordynku oddział kilku żołnierzy; mój znajomy był ósmy w kolejce, wypadła mu więc trzecia zmiana; ksiądz obszedł wszystkich z krzyżem; zostało pięć minut życia, nie więcej. Mówił, że te pięć minut życia wydawało mu się nieskończonością, ogromnym bogactwem. Był to dla niego taki kawał życia, że nie miał co myśleć o ostatniej chwili i zaczął jeszcze planować różne rzeczy: wyliczył czas na pożegnanie z towarzyszami – przeznaczył na to dwie minuty; przez ostatnie dwie minuty miał ostatni raz pomyśleć o sobie, a potem ostatni raz rozejrzeć się wokół. Pamiętał dokładnie, że dokonał właśnie tych trzech rozporządzeń i dokładnie wydzielił na nie właśnie tyle czasu. Umierał w wieku dwudziestu siedmiu lat, zdrowy i silny. Pamiętał, że żegnając się z towarzyszami zadał jednemu z nich jakieś banalne pytanie i że nawet bardzo zainteresował się odpowiedzią. Po pożegnaniu z towarzyszami nastąpiły dwie minuty na myślenie o sobie. Wiedział już wcześniej, o czym pomyśli: za wszelką cenę, jak najszybciej i jak najwyraźniej będzie próbował pojąć, jak to jest: oto teraz żyje, istnieje, a za trzy minuty będzie nieokreślonym czym ś; ale czym właściwie lub kim i gdzie? To wszystko chciał rozwiązać w te trzy minuty. Nieopodal szafotu stała cerkiew i jej wierzchołek z pozłacanym dachem lśnił w jaskrawym słońcu. Pamiętał, że ze straszliwym uporem patrzył na ten dach i na promienie, które się w nim odbijały, i nie mógł się oderwać. Wydawało mu się, że te promienie to jego nowa natura, że za trzy minuty zleje się z nimi. Mówił, że straszna była dla niego niezrozumiałość i wstręt do tego nowego, co za chwilę nastąpi, ale jeszcze gorsza, najcięższa do zniesienia była natrętna myśl: „A gdyby tak nie umrzeć, gdyby móc przywrócić życie – co za bezmiar czasu! I to wszystko by do mnie należało! Wtedy bym każdą minutę zamienił w wiek, niczego bym nie stracił, liczyłbym dokładnie każdą chwilę, niczego bym darmo nie zmarnował”. Mówił, że ta myśl przerodziła się w końcu w taką złość, że chciał, aby go jak najprędzej rozstrzelano.
Książę nagle zamilkł. Wszyscy czekali na dalszy ciąg i jakiś końcowy wniosek.
– Pan skończył? – zapytała Agłaja.
– Co? Tak, skończyłem – odparł książę, budząc się z chwilowego zamyślenia.
– Po co pan to wszystko opowiedział?
– Tak… przypomniało mi się… w toku rozmowy…
– Pan bardzo często urywa – zauważyła Aleksandra – pan na pewno chciał zakończyć wnioskiem, że ani jednej chwili w życiu nie można przeliczać na kopiejki i że niekiedy pięć minut jest cenniejsze od złota. To naturalnie chwalebne. Jednak, za pozwoleniem, co z tym znajomym, któremu zamieniono wyrok i darowano, jak by nie było, „nieskończone życie”? Co potem zrobił z tym bogactwem? Czy żył, nie tracąc ani chwili?
– Gdzie tam! Pytałem go o to i sam powiedział, że nie. Wcale tak nie żył i zmarnował bardzo dużo chwil.
– Ot i macie przykład. Jak by nie patrzeć, nie wolno żyć „licząc każdą minutę”. Wszystko jedno dlaczego, ale nie wolno.
– Tak, wszystko jedno dlaczego, ale nie wolno – powtórzył książę – mnie się też tak wydawało… A mimo to jakoś chce się wierzyć…
– A więc panu się wydaje, że pan przeżyje życie mądrzej niż inni? – odezwała się Agłaja.
– Tak, czasem i to przychodziło mi do głowy.
– I przychodzi?
– I… przychodzi – odpowiedział książę, patrząc na Agłaję i uśmiechając się skromnym, a nawet nieśmiałym uśmiechem. Ale po chwili znowu się roześmiał i popatrzył na nią wesoło.
– Skromnie – odparła niemal z rozdrażnieniem Agłaja.
– Jakie panie są jednak odważne. Panie się śmieją, a na mnie jego opowiadanie zrobiło takie wrażenie, że mi się śniło właśnie te pięć minut…
Książę raz jeszcze powiódł badawczym i poważnym wzrokiem po swoich słuchaczkach.
– Czy panie się na mnie o coś nie gniewają? – spytał nieoczekiwanie i jakby z zakłopotaniem, ale patrząc prosto na nie.
– O co? – krzyknęły ze zdziwieniem wszystkie trzy naraz.
– No, że ja wciąż tak się zachowuję, jakbym pouczał.
Roześmiały się wszystkie trzy.
– Jeśli panie są złe, to niepotrzebnie – rzekł książę – przecież ja sam wiem, że żyłem mniej niż inni i mniej niż inni z życia rozumiem. Być może czasami bardzo dziwacznie się wyrażam…
I tu książę zmieszał się do końca.
– Skoro pan mówi, że był szczęśliwy, to mimo wszystko żył pan właśnie więcej, nie mniej. Po co pan się kryguje i przeprasza? I niech się pan nie boi, że nas pan poucza, bo się pan nie wywyższa. Z takim kwietyzmem, jak pański, można napełnić szczęściem nawet sto lat. Czy się panu pokaże karę śmierci, czy porusza paluszkiem przed oczami, pan z jednego i drugiego wyciągnie chwalebną myśl i w dodatku sam będzie zadowolony. I w ten sposób można przeżyć całe życie.
– Dlaczego ty się ciągle złościsz? – zapytała generałowa, która od dawna obserwowała obecnych. – Nie rozumiem. I o czym właściwie rozmawiacie, też nie mogę