jednego Ananda, kierownika Indyjskiego Domu Gościnnego.
– Czy to dobry człowiek? – spytał Anand, marszcząc brwi z zaskoczeniem.
– Miły. Lubię go.
– To dobrze – powiedział Anand i rzucił mi chłopięcy uśmiech, zadający kłam poważnemu tonowi jego głębokiego głosu. – Więc jesteśmy w połowie drogi do przyjaźni, na?
– Anand mieszka z innym kawalarzem, nazwiskiem Rafik – ciągnął Prabaker.
Rafik miał około trzydziestu lat. U spiczastego podbródka zwisała mu rozwichrzona broda. W rozciągniętych w niefortunnym uśmiechu ustach błyskały bardzo duże zęby. Zmrużył oczy, co nadało mu chytry, niemal złośliwy wyraz.
– Z drugiej strony jest nasz bardzo dobry sąsiad, Jeetendra. Jego żona ma imię Radha.
Jeetendra był niski i pulchny. Uśmiechnął się radośnie i uścisnął moją dłoń, nieustannie masując z wigorem swój pękaty brzuch. Jego żona Radha skwitowała mój uśmiech i powitalne skinienie głowy, naciągając na głowę czerwony bawełniany szal i przytrzymując go zębami.
– Wiecie – odezwał się Anand łagodnym, konwersacyjnym tonem, który mnie zaskoczył – to jednak chyba pożar.
Wspiął się na palce i ocieniając oczy, patrzył na czarne wydmy chat. Wszyscy poszli za jego spojrzeniem. Nastąpiła chwila złowróżbnej ciszy. Potem kilkaset metrów dalej ku niebu bluznęła fantastyczna pomarańczowa fontanna płomieni. Po niej nastąpił wybuch, jakby ktoś strzelił z pistoletu w metalowej szopie. Wszyscy ruszyli pędem w stronę żółtych włóczni ognia.
Stałem nieruchomo, zafascynowany, zdumiony, gapiąc się na płomienie i spirale dymu. Na moich oczach strugi ognia rozszerzyły się i zmieniły w ekran, a potem mur huczących płomieni. Ta czerwona, żółta i pomarańczowa ściana zaczęła się zbliżać wraz z wiatrem od morza, z każdą sekundą pożerając nowe chaty. Sunęła dokładnie na mnie, w tempie powolnego marszu i obracała w popiół wszystko, co stanęło jej na drodze.
Pożarowi towarzyszyły eksplozje – jedna, druga, kolejna. W końcu dotarło do mnie, że to piecyki naftowe. W każdej z tych siedmiu tysięcy chat stał piecyk. Te, które były pełne i pod ciśnieniem, wybuchały w zetknięciu z ogniem. Ostatnie monsunowe deszcze spadły wiele tygodni temu. Całe slumsy stały się ogromną stertą suchej podpałki, a nabierający siły wiatr od morza roznosił płomienie po całej okolicy.
Nie wpadłem w panikę. Osłupiały i przestraszony, przyglądałem się nieuniknionemu nadejściu piekła i uznałem, że sprawa jest przegrana. Wbiegłem do chaty, chwyciłem plecak i resztę rzeczy i rzuciłem się do drzwi. W progu rzuciłem plecak i pobiegłem po ubrania i inne rozsypane na podłodze przedmioty. Podniosłem się i ujrzałem dwadzieścioro lub więcej kobiet i dzieci, stojących w drzwiach i przyglądających mi się. W chwili idealnego porozumienia, do którego nie trzeba słów, dokładnie pojąłem, co myślą. Patrzyliśmy na siebie i słyszałem ich myśli.
Patrzcie, jaki wielki, silny cudzoziemiec, ratuje siebie i ucieka przed ogniem, a nasi mężczyźni biegną do pożaru…
Zawstydzony, wepchnąłem swoje rzeczy do plecaka i położyłem go u stóp Radhy, mojej sąsiadki. Potem rzuciłem się w stronę płomieni.
Slumsy rozrosły się bez planu, jak organizm. W tych wąskich, krętych uliczkach był sens, lecz brakowało porządku. Po trzech czy czterech zakrętach straciłem orientację. Biegłem wraz z innymi mężczyznami. Obok nas w przeciwną stronę płynął nieustanny potok biegnących, potykających się, wpadających na siebie ludzi. Podtrzymywali starszych, popędzali dzieci. Niektórzy nieśli dobytek – ubrania, garnki, piecyki i tekturowe pudełka z dokumentami. Było wielu rannych – krwawiących, z obrażeniami i poważnymi oparzeniami. Smród spalonego plastiku, nafty, ubrań, włosów i ciała był gryzący i irytujący.
Skręciłem raz, drugi i trzeci, aż znalazłem się tak blisko, że przez krzyki i jęki przebił się huk płomieni. Wreszcie między dwoma chatami błysnął oślepiający kłąb ognia. Ten kłąb krzyczał. To była kobieta otoczona płomieniami. Wpadła na mnie.
W pierwszym odruchu chciałem uciekać, bo przy zetknięciu z nią moje włosy, brwi i rzęsy zaskwierczały. Kobieta potknęła się i upadła na plecy, nieustannie się przy tym rzucała i krzyczała. Zdarłem z pleców koszulę. Osłoniłem nią twarz i ręce i przygniotłem kobietę swoim ciężarem, zdławiłem płomienie własnym ciałem i ubraniem. Inni rzucili się ku nam, zajęli się kobietą. Znowu pobiegłem w stronę ognia. Kobieta jeszcze żyła, ale jakiś głos w mojej głowie obwieszczał jej śmierć. Umarła… już po niej… nie da rady…
Paszcza ognia, kiedy przed nią stanąłem, budziła przerażenie. Płomienie przewyższały dwu- lub trzykrotnie największą z chat i obejmowały odwróconym od nas łukiem pięćdziesiąt lub więcej domów. Wiatr usłużnie popychał ku nam łuk, który zbliżał się ostrożnymi skokami, raptem rozbłyskując po jednej strome, potem bluzgając ogniem z innej. Za nim było piekło, kocioł płonących chat, wybuchów i toksycznego dymu.
Na środku wielkiego łuku otwartej przestrzeni przed ścianą ognia stał mężczyzna, który dyrygował ludźmi, jak generał posyłający do walki żołnierzy. Był wysoki i chudy, o srebrnosiwych włosach i krótkiej, spiczastej srebrnosiwej bródce. Miał na sobie białą koszulę, białe spodnie i sandały. Na szyi zawiązał zielony szalik, a w dłoni trzymał krótki, zakończony mosiężnym okuciem drewniany pręt. Był to Kasim Ali Husajn i tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z przywódcą slumsów.
Podwójna taktyka Kasima Alego polegała na rzuceniu ludzi do walki z ogniem, by opóźnić jego postęp, podczas gdy drugi oddział burzył chaty stojące pożarowi na drodze i usuwał ich szczątki, by pozbawić ogień żeru. Wymagało to nieustannego odwrotu, oddawania ziemi płomieniom, a potem przypuszczania kontrataków, kiedy ogień zdawał się słabnąć. Kasim z wolna obracał głowę i toczył spojrzeniem po froncie ognia, wskazywał kierunki okutym prętem i wykrzykiwał rozkazy.
Spojrzał w moją stronę. W lśniącym brązie jego oczu mignęła iskra zaskoczenia. Zauważył poczerniałą koszulę w moich rękach. Bez słowa uniósł pręt i wskazał płomienie. Wykonałem rozkaz z ulgą, czując się zaszczycony. Dołączyłem do grupy walczącej z ogniem. Z radością przekonałem się, że jest z nimi Johnny Cygaro.
– W porządku? – krzyknął. Było to jednocześnie pytanie i pokrzepienie.
– W porządku! – odkrzyknąłem. – Trzeba więcej wody!
– Nie ma więcej wody! – odkrzyknął i zakrztusił się dymem. – Zbiornik pusty. Beczkowozy przyjadą jutro. Ludzie używają własnej.
Później odkryłem, że każde gospodarstwo, także moje, miało wydzielone dwa lub trzy wiadra wody dziennie do gotowania, picia i toalety. Mieszkańcy slumsów usiłowali ugasić ogień wodą do picia. Każde wiadro oznaczało, że wiele osób będzie cierpieć w nocy pragnienie, czekając na przyjazd miejskich beczkowozów.
– Nienawidzę tych pieprzonych pożarów! – zaklął Johnny, dla podkreślenia tych słów tłukąc mokrym workiem. – Chodź, ty skurwielu! Chcesz mnie! Chodź! Pobijemy cię! Pobijemy cię!
Nagły ruch ognia bluznął ku nam pomarańczowym płomieniem. Ktoś obok mnie upadł, krzycząc i ściskając oparzoną twarz. Kasim Ali skierował do niego ekipę ratunkową. Chwyciłem jego porzucony worek i stanąłem obok Johnny’ego, jedną ręką tłukąc płomienie, drugą osłaniając twarz.
Często oglądaliśmy się na Kasima Alego, czekając na jego wskazówki. Nie mogliśmy liczyć, że zdławimy ten pożar mokrymi workami. Mieliśmy za zadanie wytargować trochę