Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

i jeszcze raz rzuciliśmy się do swoich zadań, pełni nowej odwagi. Odwaga tego człowieka z zieloną szarfą wszystkim dodawała otuchy.

      W końcu, kiedy po raz ostatni przemierzyliśmy osmalone ścieżki i zwęglone domy, szukając żyjących ludzi i licząc zmarłych, stanęliśmy razem, by usłyszeć listę ofiar i rannych. Odwróciłem się do Johnny’ego; płakał. Prabaker przecisnął się do nas przez tłum w tej samej chwili, gdy Johnny powiedział, że wśród ofiar pożaru jest Raju. Raju o smutnej, dobrej, uczciwej twarzy, ten sam, który zaprosił mnie do slumsów. Nie żyje.

      – Cholernie szczęśliwie! – podsumował radośnie Prabaker, kiedy Kasim Ali odczytał listę. Okrągła twarz tak mu poczerniała od sadzy, że oczy i zęby lśniły niemal nadnaturalną bielą. – W zeszłym roku, w tym ostatnim wielkim pożarze, spaliła się cała jedna trzecia zhopadpatti. Jeden dom na trzy! Więcej niż dwa tysiące domów poszło! Kalaas! Więcej niż czterdzieści osób umarło też. Czterdzieści. To zbyt wiele, Lin, muszę powiedzieć. W tym roku to bardzo szczęśliwy pożar. I nasze domy też są bezpieczne! Bhagwan zsyła błogosławieństwo na naszego brata Raju.

      Na obrzeżach zrozpaczonego tłumu rozległy się krzyki; odwróciliśmy się i ujrzeliśmy jeden z oddziałów poszukiwawczych, torujący sobie drogę do Kasima Alego. Kobieta z oddziału niosła dziecko uratowane z dymiących ruin. Prabaker przetłumaczył mi większość okrzyków i gorączkowej paplaniny. Trzy połączone ze sobą chaty runęły w pożarze, przygniatając rodzinę. W wyniku niewytłumaczalnych ataków ognia rodzice udusili się i umarli, ale dziecko, dziewczynka, ocalało. Twarz i ciało miała nietknięte, ale nóżki były dotkliwie poparzone. Jedno udo było w połowie zmiażdżone, a poza tym nogi były czarne, okaleczone i połamane. Dziewczynka krzyczała z bólu i strachu.

      – Powiedz, żeby szli z nami! – krzyknąłem do Prabakera. – Zaprowadź mnie do chaty i powiedz im, żeby szli z nami. Mam lekarstwa i bandaże!

      Prabaker wiele razy widział ten wielki, budzący respekt zestaw pierwszej pomocy. Wiedział, że znajdują się w nim bandaże, maści, środki dezynfekujące, waciki i komplet narzędzi chirurgicznych. Natychmiast zrozumiał moje zamiary i wykrzyczał wiadomość do Kasima Alego i innych. Słyszałem wielokrotnie powtarzane słowo „lekarstwo” i „doktor”. Potem chwycił mnie za ręce i ruszył biegiem do chaty, ciągnąc mnie za sobą.

      Położyłem apteczkę na ziemi przed chatą i naniosłem grubą warstwę maści znieczulającej na nóżki dziecka. Zaczęła działać niemal natychmiast. Mała ucichła, popiskiwała już tylko czasami, i wtuliła się w ramiona ratowniczki.

      – Doktor… doktor… doktor… – powtarzali ludzie wokół mnie.

      Kasim Ali kazał przynieść lampy, bo słońce zatonęło w Morzu Arabskim i długi bombajski wieczór wreszcie ustąpił miejsca ciepłej, rozgwieżdżonej nocy. W żółtym migotaniu płomyków lamp opatrzyliśmy rannych mieszkańców slumsów, wykorzystując w naszej zaimprowizowanej klinice na świeżym powietrzu środki z mojej apteczki. Johnny Cygaro i Prabaker towarzyszyli mi jako tłumacze i pielęgniarze. Na ogół zajmowaliśmy się oparzeniami, skaleczeniami i głębokimi ranami, ale wiele osób ucierpiało także od toksycznych wyziewów.

      Kasim Ali Husajn przyglądał się nam przez chwilę, po czym zajął się nadzorowaniem wznoszenia tymczasowych schronień, rozdzielaniem wody, przygotowaniem pożywienia i dziesiątkiem innych zajęć, które mogły potrwać całą noc, a nawet jeszcze dłużej. Koło mnie postawiono filiżankę herbaty. Przygotowała ją i przyniosła moja sąsiadka Radha. Jeszcze nigdy w życiu nie kosztowałem tak wyśmienitego czaju. Godzinę później Radha zmusiła męża i dwóch innych młodzieńców, by odciągnęli mnie od rannych i przyprowadzili na posiłek złożony z roti, ryżu i bhajee. Pikantne jarzyny były przepysznie przyprawione. Wytarłem talerz ostatnim kawałkiem roti.

      I znowu, wiele godzin później, po północy, to mąż Radhy Jeetendra wziął mnie za ramię i zaprowadził do chaty, gdzie na nagiej ziemi czekał na mnie wydziergany ręcznie koc. Bez sprzeciwu osunąłem się na niego i tak spędziłem pierwszą noc w slumsach.

      Siedem godzin później – godzin, które minęły jak minuty – obudziłem się i ujrzałem nad sobą twarz Prabakera. Zamrugałem, wytężyłem wzrok i uświadomiłem sobie, że kuca nade mną z łokciami na kolanach i dłońmi obejmując twarz. Johnny Cygaro siedział w kucki obok niego, po lewej stronie. Po prawej – Jeetendra.

      – Dzień dobry, Linbaba! – powiedział wesoło, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. – Bajecznie chrapiesz. Tak głośno! Jakbyś trzymał w chacie byczka. Tak mówi Johnny.

      Johnny przytaknął, a Jeetendra zakołysał głową na boki.

      – Stara Sarabai ma lekarstwo pierwsza klasa na chrapanie – poinformował mnie Prabaker. – Bierze bardzo ostry kawałek bambusa, taki jak mój palec, i wpycha do środka nosa. Potem nie ma chrapania. Bas! Kalaass!

      Usiadłem i rozprostowałem zesztywniałe plecy i ramiona. Twarz i oczy nadal mnie szczypały od ognia i czułem, że moje włosy zesztywniały od dymu. Włócznie porannego słońca przeszywały dziury w ścianach chaty.

      – Co robisz, Prabu? – spytałem z rozdrażnieniem. – Jak długo przyglądacie się, jak śpię?

      – Nie bardzo długo. Tylko pół godziny lub jakoś takoś.

      – To nieuprzejme, wiesz? – burknąłem. – Nie jest miło patrzeć na ludzi, kiedy śpią.

      – Przepraszam, Lin – powiedział cicho. – W tych Indiach możemy czasem popatrzeć na wszystkich, jak śpią. A mówimy, że twarz, gdy śpi, jest przyjacielem świata.

      – Masz taką miłą twarz, kiedy śpisz – dodał Johnny Cygaro. – Bardzo się zdziwiłem.

      – Chłopaki, trudno mi wyrazić, ile to dla mnie znaczy. Czy mogę się spodziewać, że codziennie rano będę was widzieć koło siebie?

      – No, jeśli bardzo, bardzo chcesz – zgodził się Prabaker, zrywając się na nogi. – Ale dziś rano przyszliśmy tylko powiedzieć, że twoi pacjenci już czekają.

      – Moi… pacjenci?

      – Tak. Chodź, zobacz.

      Wstali i otworzyli drzwi chaty. Promienie słońca dźgnęły mnie w piekące oczy. Zamrugałem, wyszedłem w olśniewający nadmorski poranek i ujrzałem kolejkę, czekającą w kucki na ziemi przed moją chatą. Co najmniej trzydzieści osób siedziało w rządku wzdłuż alejki aż do pierwszego zakrętu.

      – Doktor… doktor… – zerwał się szept.

      – Chodź! – ponaglił mnie Prabaker, szarpiąc mnie za ramię.

      – Gdzie mam iść?

      – Najpierw do toalety! – oznajmił radośnie. – Musisz się opróżnić, tak? Pokażę ci, jak się opróżniamy do morza, na długim cementowym falochronie. Tak się opróżniają młodzi mężczyźni i chłopcy, co rano, w oceany – opróżniają w oceany, tak? Trzeba kucnąć z potylicą w stronę oceanów. Potem myjesz swoją osobistość prysznicem i jesz szczęśliwe śniadanie. Potem łatwo możesz wyleczyć wszystkich pacjentów. Nie problem.

      Szliśmy wzdłuż kolejki. Czekali w niej starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety. Twarze mieli posiniaczone, poranione, opuchnięte. Ręce poczerniałe, pokryte pęcherzami i krwawiące. Mieli ręce na temblakach i nogi w łupkach. Przy pierwszym zakręcie ze zgrozą przekonałem się, że kolejka sięga do następnej przecznicy i jest dłuższa, o wiele dłuższa.

      – Musimy… coś… zrobić… – wymamrotałem. – Oni wszyscy… czekają.

      – Czekają nie problem – rzucił lekko Prabaker. – Ludzie