Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

pragną ujrzeć, jak się opróżniasz. A potem, po wszystkim, powrócisz i wyleczysz pacjentów, jak prawdziwie bohater, czyż nie?

      I w ten sposób określono moją rolę w slumsach. Jeśli przeznaczenie cię nie śmieszy, powiedziała Karla podczas jednej z pierwszych naszych rozmów, to znaczy, że nie chwytasz dowcipu. Jako nastolatek brałem udział w kursie pierwszej pomocy. Zajęcia obejmowały skaleczenia, oparzenia, zwichnięcia, złamania i szeroki wybór procedur diagnostycznych. Później zyskałem przydomek „Doktor”, gdy wykorzystywałem swoje doświadczenie, wyciągając narkomanów z przedawkowania i ratując im życie. Setki osób znają mnie wyłącznie pod tą ksywką. Na wiele miesięcy przed tym porankiem w slumsach moi przyjaciele z Nowej Zelandii dali mi zestaw pierwszej pomocy jako prezent na pożegnanie. Jestem pewien, że te wątki – kurs, ksywka, zestaw, funkcja nieoficjalnego lekarza slumsów – były ze sobą połączone w sposób, który wykracza poza przypadek lub zbieg okoliczności.

      I to musiałem być ja. Ktoś inny, z moim zestawem lub lepiej wykształcony, nie byłby zmuszony zamieszkać w slumsach z powodu zbrodni i ucieczki z więzienia. Inny kryminalista, gotów do zamieszkania z biedakami, nie miałby mojego doświadczenia. Tego pierwszego ranka nie potrafiłem zrozumieć sensu tego połączenia. Nie chwyciłem dowcipu, a przeznaczenie mnie nie rozbawiło. Ale wiedziałem, że jest w tym coś – jakieś znaczenie, jakiś cel, który doprowadził mnie do tego miejsca i do tego zajęcia dokładnie w tym momencie. A jego moc była na tyle silna, że zmusiła mnie do pracy, choć intuicja protestowała wniebogłosy.

      I tak pracowałem przez cały dzień. Ludzie podawali mi kolejno swoje imiona i posyłali uśmiechy, i kolejno z całych sił starałem się leczyć ich rany. W pewnym momencie ktoś postawił obok mojej chaty nowy piecyk naftowy. Ktoś inny dał metalową puszkę, zabezpieczającą jedzenie przed szczurami. Do mojej chaty zawędrował stołek i dzbanek, a także zestaw rondli i parę sztućców.

      Popołudnie pulsowało w szkarłatnym łuku nieba, gdy usiedliśmy razem przy mojej chacie, by zjeść i porozmawiać. W gwarnych alejkach panował smutek, a wspomnienia o zabitych odchodziły i powracały jak fale wielkiego oceanu serca. A jednak na tym smutku unosiła się determinacja ocalonych. Uprzątnięto i zamieciono osmaloną ziemię, wiele chat już odbudowano. Z każdym skromnym domem odradzała się nadzieja.

      Spojrzałem na Prabakera; jadł, śmiejąc się i żartując, a mnie przypomniała się nasza wizyta z Karlą u Stojących Baba. Jeden moment tego wieczoru utkwił mi w pamięci, jedna chwila trwająca tyle, co uderzenie serca, gdy rzucił się na nas szaleniec z mieczem. Dokładnie w tej samej chwili, gdy odstąpiłem i przyjąłem pozycję do walki, Prabaker przesunął się w bok i stanął przed Karlą. Nie był w niej zakochany, nie umiał walczyć. A jednak w pierwszym odruchu przesunął się w bok i osłonił Karlę własnym ciałem, podczas gdy moim pierwszym odruchem było zrobienie kroku w tył i walka.

      Gdyby szaleniec z mieczem się nie przewrócił, gdyby nas dopadł, pewnie to ja bym z nim walczył. I przypuszczalnie bym nas uratował; walczyłem już na pięści, noże i pałki i wygrywałem. Ale mimo to, nawet gdyby sytuacja zaszła tak daleko, to Prabaker byłby prawdziwym bohaterem ze względu na śmiałość tego małego, instynktownego kroku w bok.

      Polubiłem Prabakera. Nauczyłem się podziwiać jego niezłomny optymizm. Zaczęło mi zależeć na niosącym ukojenie cieple jego wspaniałego uśmiechu. I lubiłem jego towarzystwo, dniem i nocą, przez całe miesiące w mieście i wiosce. Jednak w tamtej chwili, w drugim wieczorze w slumsach, kiedy patrzyłem, jak śmieje się z Jeetendrą, Johnnym Cygaro i innymi przyjaciółmi, zacząłem go kochać.

      Jedzenie było dobre i wystarczyło dla wszystkich. Gdzieś z radia dobiegała muzyka. Piękny, niemal nieznośnie słodki sopran i radosny, chełpliwy tenor – duet z indyjskiego filmu. Ludzie rozmawiali, karmiąc się uśmiechami i słowami. I jakoś w środku tej miłosnej pieśni, gdzieś pomiędzy kojącymi rozmowami, w jakiś sposób poprzez fakt, że przeżyliśmy, ich świat pochłonął moje życie tak łagodnie i bez reszty, jak wezbrana fala przypływu pochłania kamień na brzegu.

      II

      9

      Uciekłem z więzienia w biały dzień, o pierwszej po południu, przez mur od frontu, między dwoma wieżyczkami strażniczymi. Plan był misterny i drobiazgowo zrealizowany, co do joty, ale tak naprawdę powiódł się dzięki bezczelności i desperacji. Przyjęliśmy podstawowe założenie – plan musi się udać. Gdyby się nie udał, strażnicy z oddziału penitencjarnego przypuszczalnie skopaliby nas na śmierć.

      Było nas dwóch. Mój przyjaciel był dzikim dwudziestopięciolatkiem o wielkim sercu i odsiadywał dożywocie za morderstwo. Usiłowaliśmy namówić innych, żeby także z nami uciekli. Prosiliśmy ośmiu, najtwardszych jakich znaliśmy, z wyrokami co najmniej dziesięciu lat za przestępstwa kryminalne. Każdy znalazł jakiś powód, żeby nam odmówić. Nie mam do nich pretensji. Mój przyjaciel i ja byliśmy debiutantami, dotąd nienotowanymi. Mieliśmy długie wyroki, ale żadnej reputacji wśród przestępców. A zaplanowana przez nas ucieczka należała do tych, które w razie powodzenia ludzie nazywają bohaterstwem, a w razie niepowodzenia – głupotą. Toteż byliśmy sami.

      Sprzyjał nam fakt, że w budynku wewnętrznej ochrony, dwupiętrowym biurze i bloku przesłuchań w pobliżu głównej bramy w murze od frontu rozpoczęto dużą przebudowę. Pracowaliśmy w ogrodzie. Strażnicy którzy pilnowali nas na zmianę, codziennie nas widywali. Gdy w dniu ucieczki szliśmy do pracy, przyglądali się nam przez chwilę, jak zwykle, a potem odwrócili wzrok. Budynek ochrony był pusty. Robotnicy poszli na obiad. Na tych parę długich sekund małego zaćmienia, powstałego ze znudzenia strażników i ich przyzwyczajenia do nas, staliśmy się niewidzialni i przystąpiliśmy do gry.

      Przecięliśmy ogrodzenie ze stalowej siatki, otaczającej teren przebudowy, wyważyliśmy drzwi do opuszczonego budynku i ruszyliśmy na górę. Wnętrza opróżniono na czas remontu. Spod zdartego tynku wyłaniał się szkielet belek wsporników i nośnych. Drewniane, obnażone stopnie schodów były białe od kurzu i zasypane kawałkami cegieł i tynku. W suficie na najwyższym piętrze znajdowała się klapa. Stanąłem na ramionach przyjaciela, podważyłem ją i wpełzłem do środka. Miałem ze sobą przedłużacz, który omotywał moje ciało pod kombinezonem. Odwinąłem go i wyciągnąłem, przywiązałem jeden koniec do belki sufitowej, drugi podałem przyjacielowi. Wspiął się po nim w wolną przestrzeń pod dachem.

      Dach ciągnął się zygzakowatymi uskokami. Gramoliliśmy się ku temu ciasnemu miejscu, w którym dach stykał się z frontowym murem więzienia. Postanowiłem wyjść przez jedną z rynien, licząc, że daszki po obu stronach osłonią ją przed wzrokiem strażników z wieżyczek. Pod dachem panowały ciemności, ale w tym wąskim narożniku przy murze panowała czerń głębsza niż na pałce strażnika.

      Mając zapalniczkę za latarkę, przebijaliśmy się przez podwójną warstwę drewna dzielącą nas od blaszanego dachu. Naszymi jedynymi narzędziami były: długi śrubokręt, dłuto i dwie pary nożyc do blachy. Po kwadransie dziabania, darcia i szarpania drewna odsłoniliśmy fragment mniej więcej wielkości ludzkiego oka. Wodząc przed nim zapalniczką, widzieliśmy lśnienie metalowego dachu. Jednak drewno było zbyt twarde i grube. Z tymi narzędziami przebijanie dziury, przez którą mógłby się wydostać mężczyzna, zajęłoby nam parę godzin.

      Nie mieliśmy paru godzin. Mieliśmy około trzydziestu minut, może trochę mniej, do kolejnego rutynowego patrolu strażników. W tym czasie musieliśmy się przebić przez drewno, wyciąć otwór w blasze, wyjść na dach i ześlizgnąć się po naszym przedłużaczu za mur. Czas nas gonił. Byliśmy uwięzieni pod dachem w budynku ochrony. Strażnicy w każdej chwili mogli zauważyć przeciętą siatkę, wyważone drzwi, znaleźć rozbitą klapę. W każdej chwili mogli dotrzeć do tej czarnej,