że to wszystko należy do niego. To niemożliwe, usłyszałem własne myśli. Czy ktoś może być właścicielem takiego miejsca i tych ludzi?
– Eee… ja… nie jestem lekarzem, Kadirbaju – wydusiłem z siebie.
– Być może dlatego odniósł pan taki sukces, lecząc chorych. Lekarze nie przychodzą chętnie do baraków. Możemy skłonić ludzi, by nie byli źli, lecz nie potrafimy ich skłonić, by byli dobrzy, nie sądzi pan? Mój młody przyjaciel Abdullah rozpoznał pana na tym falochronie, gdy pana mijaliśmy. Zawróciłem samochód, by pana poznać. Proszę do mnie, proszę usiąść obok mnie. Zawiozę pana w pewne miejsce.
Zawahałem się.
– Proszę się nie kłopotać, ja…
– To nie kłopot. Proszę wsiadać. Nasz kierowca to mój bardzo dobry przyjaciel, Nazir.
Wsiadłem do samochodu. Abdullah zamknął za mną drzwi, a potem usiadł z przodu koło kierowcy, który zmienił położenie lusterka i znowu na mnie spojrzał. Samochód nie ruszył.
– Chillum bono – zwrócił się Kadirbaj do Abdullaha. „Zrób chillum”.
Abdull Allah wyjął z kieszeni kurtki jedną z tych lejkowatych fajek, położył na siedzeniu obok i zajął się mieszaniem haszyszu z tytoniem. Nadział na zapałkę kulkę haszyszu, zwaną goli, i zapalił ją drugą zapałką. Zapach charrasu wplótł się w woń jaśminowych kwiatów. Silnik nadal mruczał, cicho i spokojnie. Nikt się nie odzywał.
Po trzech minutach chillum była gotowa i trafiła do rąk Kadirbaja, czekając na pierwsze dumm, czyli pyknięcie. Kadirbaj zapalił i podał fajkę mnie. Potem nastąpiła kolej Abdullaha i kierowcy i fajka rozpoczęła następne okrążenie. Abdullah oczyścił ją szybko i sprawnie, po czym schował do kieszeni.
– Challo – odezwał się Kadir. „Jedźmy”.
Samochód z wolna oderwał się od krawężnika. Latarnie zaczęły przepływać strumieniem za przednią szybą. Kierowca wcisnął kasetę do magnetofonu w desce rozdzielczej. Z głośników za naszymi głowami ryknęły rozdzierające tony romantycznego gazalu. Miałem taki odlot, że czułem, jak mózg mi dygocze w czaszce, ale kiedy spojrzałem na tamtych trzech, wydali mi się idealnie opanowani i przytomni.
Ta przejażdżka była upiornie podobna do setek przejażdżek na haju z przyjaciółmi w Australii i Nowej Zelandii, kiedy paliliśmy hasz albo trawkę, puszczaliśmy głośno muzykę i krążyliśmy po okolicy. Ale w moim kraju to młodzież jarała i puszczała muzykę na maksa. Tutaj znalazłem się w towarzystwie bardzo potężnego i wpływowego mężczyzny, dużo starszego od Abdullaha, kierowcy i mnie. A choć piosenki miały regularny rytm, śpiewano je w języku, którego nie rozumiałem. Sytuacja była znajoma i zarazem niepokojąca – coś jakby powrót dorosłego na podwórko dzieciństwa – i pomimo oszałamiającego działania narkotyku nie mogłem się całkowicie rozluźnić.
Nie miałem pojęcia, dokąd zmierzamy. Nie miałem pojęcia, jak ani kiedy wrócimy. Jechaliśmy w stronę Tardeo, w kierunku przeciwnym do mojego domu w slumsach Kolaby. Mijały minuty, a ja rozmyślałem nad naturą tego osobliwego hinduskiego obyczaju przyjaznego porwania. Przez te miesiące w slumsach nieraz poddawałem się tajemniczym i niekonkretnym zaproszeniom znajomych, którzy chcieli, bym z nimi szedł nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Chodź, mówili z uśmiechem, nigdy nie czując potrzeby, by mnie poinformować, dokąd idziemy i dlaczego. Chodź natychmiast! Początkowo parę razy odmówiłem, ale wkrótce przekonałem się, że te tajemnicze, niezaplanowane wyprawy były zawsze godne fatygi, często interesujące i wesołe, i nierzadko ważne. Stopniowo nauczyłem się odpuszczać, poddawać się i ufać swojemu instynktowi, tak jak teraz z Kadirbajem. Nigdy tego nie żałowałem, a przyjaciele, którzy mnie uprowadzili, nigdy nie zrobili mi krzywdy ani nie sprawili zawodu.
Kiedy samochód wspinał się na szczyt podłużnego, niskiego wzgórza, prowadzącego do meczetu Hadżdżi Ali, Abdullah wyłączył magnetofon i spytał Kadirbaja, czy chce jak zwykle zatrzymać się w restauracji. Kadir przez chwilę przyglądał mi się w zamyśleniu, a potem uśmiechnął się i skinął kierowcy głową. Kostkami lewej ręki stuknął mnie dwa razy w dłoń i dotknął kciukiem ust. Teraz milcz, oznaczał ten gest. Patrz, ale nie odzywaj się.
Zatrzymaliśmy się na parkingu przed restauracją, obok, lecz w pewnym oddaleniu od szeregu dwudziestu innych samochodów. Choć po północy Bombaj na ogół zasypiał albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie, znajdowały się w nim barwne i gwarne miejsca. Cały dowcip polegał na tym, żeby wiedzieć, gdzie ich szukać. Restauracja w pobliżu świątyni Hadżdżi Ali należała do jednych z takich miejsc. Co noc zbierały się w niej setki osób, by jeść, spotykać się i kupować napoje, papierosy i słodycze. Przyjeżdżały taksówkami, prywatnymi samochodami i motocyklami, godzina po godzinie, aż do świtu. Sama restauracja była mała i zawsze pełna. Większość stałych bywalców wolała stać na zewnątrz i jeść, siedząc na swoich samochodach lub w ich wnętrzu. Z wielu pojazdów buchała muzyka. Słychać było krzyki w urdu, hindi, marathi i po angielsku. Kelnerzy z wprawą kursowali od baru do samochodów i z powrotem, nosząc napoje, paczki i tace.
Restauracja łamała zasady godziny policyjnej i policjanci z posterunku Hadżdżi Ali, odległego o zaledwie dwadzieścia metrów od niej, powinni ją zamknąć. Jednak hinduski pragmatyzm przyjmował, że cywilizowani mieszkańcy dużych, nowoczesnych miast muszą mieć gdzie się spotykać i polować. Właściciele niektórych oaz hałasu i zabawy mieli zezwolenie na przekupywanie licznych urzędników i policjantów, by móc prowadzić działalność dosłownie przez całą noc. Jednak nie było to to samo, co posiadanie licencji. Takie restauracje działały nielegalnie i czasami należało przeprowadzić demonstrację dla zachowania pozorów. Kiedy jakiś komisarz, minister lub inny VIP zamierzał przejechać obok restauracji, policjanci otrzymywali telefoniczne ostrzeżenie. W zamieszaniu, ale bez protestów gaszono światła, samochody się rozjeżdżały, a restauracja musiała czasowo zamknąć swoje podwoje. Ta drobna niewygoda nie zniechęcała nikogo, a dodawała uroczego i awanturniczego smaczku banalnej czynności kupowania przekąsek. Wszyscy wiedzieli, że restauracja przy Hadżdżi Ali, tak jak każda inna zmuszona do rzekomego zamknięcia nielegalna nocna knajpa w mieście, podejmie działalność za niespełna pół godziny. Wszyscy wiedzieli o wręczonych i przyjętych łapówkach. Wszyscy wiedzieli o ostrzegawczych telefonach. Wszyscy na tym zarabiali i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Najgorsze w korupcji systemu rządów, powiedział Didier, jest to, że się tak świetnie sprawdza.
Szef kelnerów, młody Marath, podbiegł do samochodu i energicznie kiwał głową, podczas gdy kierowca składał w naszym imieniu zamówienie. Abdullah wysiadł z samochodu i podszedł do długiego, zatłoczonego kontuaru przy dziale dań na wynos. Przyglądałem mu się. Szedł z czujną gracją sportowca. Był wyższy od większości otaczających go młodych mężczyzn i emanował dumą i pewnością siebie. Był ubrany prosto i skromnie – miękkie czarne buty, czarne spodnie, koszula z czarnego jedwabiu – ale ten strój do niego pasował i nadawał mu pewną szczególną wojskową elegancję. Był muskularny i wyglądał na jakieś dwadzieścia osiem lat. Odwrócił się w stronę samochodu i wtedy dostrzegłem przez moment jego twarz. Była to twarz przystojna, spokojna i opanowana. Znałem źródło tego opanowania. Widziałem błyskawiczne i śmiercionośne ruchy, którymi rozbroił człowieka z mieczem u Stojących Baba.
Paru klientów i prawie cała obsługa znała Abdullaha i rozmawiano z nim, uśmiechano się i żartowano, gdy zamawiał papierosy i paan. Gestykulowali przesadnie. Śmiali się głośniej niż przed chwilą. Tłoczyli się i wyciągali ręce, by często go dotykać. Wyglądało to tak, jakby rozpaczliwie pragnęli, by ich polubił albo chociaż zauważył. Ale pomimo tych wszystkich słów i uśmiechów zdradzali też pewne wahanie, ociąganie – jakby tak naprawdę