Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

gospodarza, baj. Będzie… będzie eksmisja. Ja… my… moja rodzina… już teraz płacimy podwójny czynsz. Ale gospodarz… gospodarz jest chciwy i chce nas wypędzić.

      Kadir pokiwał głową w zamyśleniu. Zachęcony jego milczeniem Ramesh wybuchnął potokiem hindi.

      – Nie chodzi tylko o moją rodzinę, baj. Wszystkie rodziny z mojego domu mają się wynieść. Próbowaliśmy wszystkiego, składaliśmy bardzo dobre oferty, ale gospodarz nie chce nas słuchać. Ma goonda, a ci gangsterzy nam grożą i nawet biją. Pobili mojego ojca. Wstydzę się, że nie zabiłem tego gospodarza, baj, ale wiem, że to by tylko ściągnęło kłopoty na moją rodzinę i inne rodziny z naszego domu. Mówiłem mojemu bardzo szacownemu ojcu, że powinniśmy cię powiadomić, a ty nas ochronisz. Ale mój ojciec jest zbyt dumny. Znasz go. A on cię kocha. Nie chce cię niepokoić prośbą o pomoc. Bardzo się rozgniewa, jeśli się dowie, że wyjawiłem ci prawdę o naszych kłopotach. Lecz kiedy cię dziś ujrzałem, panie mój, Kadirbaju, pomyślałem, że… że sam Bhagwan cię tu przywiódł… Bardzo… bardzo przepraszam, że zakłócam ci spokój…

      Urwał i przełknął głośno ślinę. Palce ściskające metalową tacę były całkiem białe.

      – Sprawdzimy, co da się zrobić w twojej sprawie, Ramu – przemówił z wolna Kadirbaj. „Ramu”, pieszczotliwa forma imienia Ramesh, wywołała szeroki, dziecinny uśmiech na twarzy młodzieńca. – Jutro, punktualnie o drugiej, przyjdziesz do mnie. Porozmawiamy dłużej. Pomożemy ci, Inszallah. A… Ramu, nie trzeba o tym wspominać twojemu ojcu, dopóki problem, Inszallah, nie zostanie rozwiązany.

      Ramesh miał taką minę, jakby chciał pocałować Kadira w rękę, ale tylko skłonił się i wycofał, mamrocząc podziękowania. Abdullah i kierowca zamówili sałatkę owocową i jogurt kokosowy i kiedy znaleźliśmy się sami, zaczęli jeść z hałaśliwymi wyrazami aprobaty. Kadirbaj i ja zamówiliśmy tylko mango lassi. Kiedy popijaliśmy schłodzone lodem napoje, do okna samochodu podszedł kolejny petent. Był to dowódca posterunku Hadżdżi Ali.

      – To wielki zaszczyt, że znowu cię widzę, Kadirdżi – powiedział z twarzą wykrzywioną grymasem będącym albo reakcją na skręt kiszek, albo obleśnym uśmiechem. Mówił w hindi z wyraźnym akcentem jakiegoś innego dialektu i z trudem go rozumiałem. Spytał o rodzinę Kadirbaja, a następnie zrobił parę aluzji do interesów.

      Abdullah odstawił pusty talerz na przednie siedzenie i wyciągnął spod fotela paczkę owiniętą gazetami. Podał ją Kadirowi, który rozchylił opakowanie, ukazując gruby stos banknotów sturupiowych, i podał ją od niechcenia policjantowi. Zrobił to tak jawnie, nawet ostentacyjnie, jakby bardzo mu zależało, żeby każdy w promieniu stu metrów dostrzegł akt wręczenia i przyjęcia łapówki.

      Policjant wcisnął paczkę za pazuchę i odchylił się na bok, by dwukrotnie i głośno splunąć na szczęście. Jeszcze raz pochylił się do okna i zaczął szybko, natarczywie mamrotać. Wychwyciłem słowa „ciało” i „transakcja”, i coś o „bazarze złodziei”, ale nic nie zrozumiałem. Kadir uciszył go uniesieniem ręki. Abdullah przeniósł wzrok na mnie, a potem uśmiechnął się chłopięcym uśmiechem.

      – Proszę ze mną – powiedział cicho. – Popatrzymy na meczet, prawda?

      Wysiadając z samochodu, usłyszałem głośne słowa policjanta: „Gora mówi w hindi! Niech nas Bhagwan broni przed cudzoziemcami!”.

      Podeszliśmy do pustego miejsca na falochronie. Meczet Hadżdżi Ali był zbudowany na małej, płaskiej wysepce, połączonej z lądem kamienną ścieżynką długości trzystu trzydziestu trzech kroków. Od świtu do zmierzchu, jeśli morze na to pozwalało, na ścieżce tłoczyli się pielgrzymi i turyści. Podczas przypływu zalewała ją woda, a morze odcinało wyspę od lądu. Widziany z falochronu przy nadmorskiej drodze meczet wyglądał w nocy jak wielki zakotwiczony statek. Na marmurowych ścianach kołysały się mosiężne latarnie, rzucające zielone i żółte światło. W blasku księżyca łuki w kształcie łzy i obłe kontury lśniły bielą i stawały się żaglami tego tajemniczego statku, a minarety były licznymi masztami.

      Tej nocy wzdęty, spłaszczony i żółty księżyc – w slumsach nazywany żałobnym – zawisł nad meczetem w całej swojej hipnotycznej krasie. Od morza wiał wiatr, ale powietrze było ciepłe i parne. Nad naszymi głowami, wokół linii wysokiego napięcia, krążyły roje nietoperzy, tysiące nietoperzy, jak nuty na pięciolinii. Malutka dziewczynka, która od dawna powinna już spać, a ciągle sprzedawała sznury jaśminowych kwiatów, podeszła i podała Abdullahowi girlandę. Sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale odmówiła ze śmiechem i odeszła, śpiewając refren piosenki z popularnego hinduskiego filmu.

      – Nie istnieje akt wiary piękniejszy od hojności nędzarzy – powiedział Abdullah cicho. Coś mi mówiło, że nigdy nie podnosi głosu.

      – Bardzo dobrze mówi pan po angielsku – zauważyłem, podziwiając tę subtelną myśl i sposób, w jaki ją wyraził.

      – Nie, nie mówię dobrze. Znałem pewną kobietę, ona nauczyła mnie tych słów – odpowiedział. Czekałem na dalszy ciąg, a on się wahał, spoglądając w morze. Kiedy się znowu odezwał, zmienił temat. – Chciałbym wiedzieć, wówczas u Stojących Baba, kiedy ów człowiek nadchodził z mieczem, co by pan zrobił, gdyby mnie tam nie było?

      – Walczyłbym z nim.

      – Myślę… – Odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i poczułem, że włosy jeżą mi się z niewyjaśnionego strachu. – Myślę, że by pan zginął. Zostałby pan zamordowany i już by pan nie żył.

      – Nie. Miał miecz, ale był stary i szalony. Pokonałbym go.

      – Tak – powiedział bez uśmiechu. – Tak, chyba się pan nie myli, pan by go pokonał. Lecz tamci, dziewczyna i ten hinduski przyjaciel, któreś z nich by ucierpiało lub nawet zginęło, choć pan by przeżył. Gdyby miecz zadał cios, jeśli nie uderzyłby w pana, to trafiłby któreś z nich, tak mi się zdaje. Jedno z was straciłoby życie. Pan lub oni – ktoś by już nie żył.

      Teraz to ja zamilkłem. Ten strach, który poczułem przed chwilą, teraz przerodził się w przerażenie. Krew załomotała mi głośno w sercu. Abdullah mówił, że uratował mi życie, a jednak wyczułem w jego słowach groźbę. To mi się nie spodobało. Zaczął mnie ogarniać gniew. Stężały, gotów do walki, spojrzałem mu prosto w oczy.

      Uśmiechnął się i położył mi rękę na ramieniu, tak jak przed niespełna godziną, na innym falochronie. To intuicyjne przerażenie ustąpiło równie szybko, jak się pojawiło; było dojmujące, ale zniknęło. Przypomniałem sobie o nim dopiero wiele miesięcy później.

      Odwróciłem się i ujrzałem policjanta, który zasalutował i oddalił się od samochodu Kadira.

      – Kadirbaj dał mu łapówkę w bardzo ostentacyjny sposób.

      Abdullah roześmiał się i przypomniałem sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jego śmiech – u Stojących Baba. To był dobry śmiech, szczery i zupełnie swobodny, i nagle go za niego polubiłem.

      – W języku perskim jest takie przysłowie: „Lew czasami musi zaryczeć, żeby przypomnieć koniowi o strachu”. Ten policjant sprawiał kłopoty. Ludzie go nie szanują. Dlatego jest nieszczęśliwy. Nieszczęście popycha go do sprawiania problemów. Im więcej problemów sprawia, tym mniej szacunku okazują mu ludzie. Teraz zobaczą, że dostał taki wielki bakszysz, większy niż mu się należy, i zaczną go trochę szanować. Zaimponuje im, że wielki Kadirbaj tak dobrze mu płaci. Dzięki tej odrobinie szacunku będzie nam sprawiał mniej problemów. Ale i tak wszyscy rozumieją, o co chodzi. On jest koniem, lecz Kadir jest lwem. A lew zaryczał.

      – Jest