Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

chwytam, Johnny.

      – O to nie musisz się martwić – przerwał Abdullah. – On zarabia tak maleńkie pieniążki, że nikomu nie chciałoby się ich zabierać. Wiesz, ile zarobił w zeszłym tygodniu?

      Johnny Cygaro spojrzał na Abdullaha podejrzliwie. Jego twarz wykrzywił wrogi grymas, ale pytanie go zaintrygowało i w końcu ciekawość zwyciężyła.

      – Ile?

      – Może lepiej darujcie sobie ten temat, chłopaki – burknąłem, usiłując uniknąć nieuniknionej godzinnej dyskusji o moich maleńkich pieniążkach.

      – Tysiąc rupii – oznajmił Abdullah i splunął dla lepszego efektu.

      Chwyciłem go za ramię i pociągnąłem po ścieżce między chatami.

      – Dobra, Abdullahu, chyba się gdzieś wybieramy, tak? No to chodźmy, bracie.

      Zrobiliśmy parę kroków, ale Johnny Cygaro pobiegł za nami i szarpnął mnie za rękaw koszuli. Abdullah znalazł się parę kroków przede mną.

      – Na miłość boską, Johnny! Nie chcę teraz rozmawiać, ile zarobiłem! Obiecuję, potem możesz się nade mną popastwić, ale…

      – Nie, Linbaba, ja nie o tym – wydyszał ochrypłym szeptem. – Ten ów, ten Abdullah, ty mu nie ufaj! Ty nie rób z nim interesów!

      – O co ci chodzi? Dlaczego?

      – Nie rób i już! – rzucił i może powiedziałby coś więcej, ale Abdullah obejrzał się i zawołał mnie, a Johnny wycofał się markotnie i zniknął za zakrętem.

      – Jakiś problem? – spytał Abdullah, kiedy się z nim zrównałem i ruszyliśmy pokrętnymi alejkami wśród chat.

      – Nie, żaden problem – wymamrotałem, wiedząc, że jakiś problem na pewno istnieje. – Nie ma żadnego problemu.

      Motocykl Abdullaha stał na ulicy przed slumsami. Pilnowało go parę dzieci. Najwyższe porwało dziesięć rupii, które zapłacił mu Abdullah, i w podskokach odbiegło razem ze swoją obdartą bandą łobuzów. Abdullah kopnięciem włączył silnik, a ja usiadłem za jego plecami. Bez kasków, tylko w cienkich koszulach, włączyliśmy się w przyjazny chaos ulicznego ruchu, zmierzając wzdłuż morza do Nariman Point.

      Jeśli ktoś się w ogóle zna na motocyklach, może wiele powiedzieć o człowieku na podstawie tego, jak prowadzi. Abdullah ufał raczej odruchom niż koncentracji. Panował nad ruchem motocykla równie naturalnie jak nad ruchem własnych nóg. Przewidywał decyzje innych kierowców dzięki umiejętnościom i intuicji. Parę razy zwolnił, zanim zaistniała taka potrzeba, dzięki czemu uniknął ostrego hamowania, na które byłby skazany kierowca w mniejszym stopniu polegający na instynkcie. Czasami przyspieszał i nagle, gdy zderzenie zdawało się nieuniknione, w czarodziejski sposób otwierała się przed nami dotąd niewidoczna luka między pojazdami. Do tej techniki, choć początkowo denerwującej, wkrótce się przyzwyczaiłem.

      Na plaży Chowpatty skręciliśmy w kierunku przeciwnym do morza i po chwili chłodna bryza znikła w dusznym powietrzu ulic pełnych wysokich tarasów. Włączyliśmy się w sznury pojazdów, wlokących się w oparach ku Nana Chowk. Tutejsza zabudowa pochodziła ze środkowego okresu rozbudowy Bombaju jako wielkiego miasta portowego. Niektóre budynki, wzniesione w krzepkim geometrycznym stylu brytyjskich namiestników, miały po dwieście lat. Misterne balkoniki, ozdoby wokół okien i schodkowe fasady emanowały elegancją, na którą nowoczesne miasto, pomimo całego wielkomiejskiego sznytu i chromu, rzadko może sobie pozwolić.

      Rejon od Nana Chowk do Tardeo nazywano dzielnicą parsów. Początkowo dziwiło mnie, że miasto tak różnorodne jak Bombaj, z takim bogactwem narodów, języków i celów, ma skłonność do tak wąskich podziałów. Jubilerzy mieli osobne bazary, podobnie jak mechanicy, hydraulicy, cieśle i inne specjalności. Muzułmanie mieli własną dzielnicę, podobnie jak chrześcijanie, buddyści, sikhowie, parsowie i wyznawcy dżinizmu. Jeśli chciało się kupić lub sprzedać złoto, odwiedzało się bazar Zhaweri, gdzie o uwagę klienta rywalizowały setki złotników. Jeśli chciało się odwiedzić meczet, w zasięgu wzroku miało się ich kilka.

      Ale po chwili zrozumiałem, że te podziały, jak wiele innych granic w tym skomplikowanym, wielokulturowym mieście, nie były tak sztywne, jak mi się wydały. W dzielnicy muzułmańskiej znajdowały się świątynie buddyjskie, na bazarze Zhaweri wśród lśniących klejnotów handlowali sprzedawcy jarzyn, a niemal przy każdym luksusowym wieżowcu znajdowały się slumsy.

      Abdullah zatrzymał motocykl przed szpitalem Bhatia, jednym z kilku nowoczesnych szpitali i klinik, ufundowanych przez dobroczynne organizacje parsyjskie. W tym wielkim budynku znajdowały się luksusowe oddziały dla bogaczy oraz centra darmowego leczenia dla nędzarzy. Weszliśmy po schodach i znaleźliśmy się w nieskazitelnie czystym marmurowym foyer, przyjemnie chłodzonym wielkimi wentylatorami. Abdullah porozmawiał z recepcjonistą i zaprowadził mnie korytarzem do rojnego oddziału nagłych przypadków. Po przepytaniu portiera i pielęgniarki wreszcie znalazł osobę, o którą mu chodziło – niskiego i bardzo chudego doktora siedzącego za zabałaganionym biurkiem.

      – Doktor Hamid? – spytał. Doktor pisał i nie podniósł głowy.

      – Tak, tak – mruknął wrogo.

      – Przychodzę od szejka Abd al-Kadira. Nazywam się Abdullah.

      Pióro natychmiast znieruchomiało, a doktor Hamid powoli podniósł głowę. Przyjrzał się nam z lękliwym zaciekawieniem. Taką minę miewają czasami świadkowie bójki.

      – Zadzwonił do pana wczoraj, by uprzedzić o mojej wizycie? – spytał cicho Abdullah.

      – Tak, tak, oczywiście – odparł Hamid, odzyskując panowanie nad sobą i swobodny uśmiech. Wstał i uścisnął Abdullahowi dłoń nad biurkiem.

      – To pan Lin – przedstawił mnie Abdullah, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. Doktor miał bardzo suchą, delikatną dłoń. – Jest lekarzem w barakach w Kolabie.

      – Nie, nie – zaprotestowałem. – Nie jestem lekarzem. Tylko tak jakoś zacząłem tam pomagać. I… nie mam żadnego przygotowania i… tak naprawdę nie jestem w tym dobry.

      – Kadirbaj mówi, że podczas rozmowy z nim skarżył się pan, iż w szpitalu Świętego Jerzego i innych nie przyjmują pańskich pacjentów – powiedział Hamid, przechodząc do rzeczy i pomijając moje protesty jak człowiek, który jest zbyt zajęty, żeby się krygować. Oczy miał ciemnobrązowe, niemal czarne, lśniące za wypolerowanymi szkłami okularów w złotych oprawkach.

      – Hm… tak – przyznałem zaskoczony, że Kadirbaj zapamiętał naszą rozmowę i że wydała mu się na tyle ważna, by zwrócić się z tą sprawą do doktora. – Chodzi o to, że błąkam się po omacku, jeśli mnie pan rozumie. Nie wiem, jak mam rozwiązywać te problemy, z którymi ludzie do mnie przychodzą. Kiedy trafiam na schorzenie, którego nie potrafię rozpoznać, albo na coś, co mi się wydaje schorzeniem, wysyłam chorego do kliniki diagnostycznej w szpitalu Świętego Jerzego. Nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Ale wszyscy przeważnie wracają, twierdząc, że nikt ich nie zbadał – ani lekarz, ani pielęgniarka, nikt.

      – Sądzi pan, że ci ludzie nie udają?

      – Jestem pewien, że nie. – Sam poczułem się trochę urażony, a jeszcze bardziej w imieniu mieszkańców slumsów. – Nic by nie zyskali na udawaniu chorych. A to dumni ludzie. Niełatwo im prosić o pomoc.

      – Oczywiście – mruknął, zdjął okulary i roztarł głębokie ślady, które odcisnęły na nosie. – A był pan osobiście u Świętego Jerzego? Spotkał się pan z kimś, żeby o tym porozmawiać?

      – Tak. Poszedłem tam dwa razy. Powiedzieli mi,