Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

antybiotyków, doprowadził do zguby wielu dakoitów i rewolucjonistów. Za to na czarnym rynku trędowaci nie zadawali pytań i handlowali z każdym, kto miał pieniądze. Siatki powiązań i sekretne czarne rynki istniały w każdym wielkim mieście w Indiach. Klientami trędowatych byli terroryści, szpiedzy, separatyści albo po prostu nietypowo ambitne wyrzutki.

      – Ci ludzie umierają – zakończył Abdullah – i kradną życie dla siebie, a potem sprzedają życie innym, którzy umierają.

      Po przemówieniu Abdullaha zapadło ciężkie, pełne zadumy milczenie. Wszyscy spojrzeli na mnie. Tak jakby czekali na jakąś reakcję, odpowiedź na to opowiadanie o ich bólu i mistrzostwie, okrutnym osamotnieniu i absolutnej niezbędności. Przez zaciśnięte zęby twarzy bez warg świstały syczące oddechy. Cierpliwe, poważne oczy przewiercały mnie skupionym, wyczekującym spojrzeniem.

      – Czy… czy mogę prosić o jeszcze jedną szklankę wody? – spytałem w hindi i chyba to było to, bo wszyscy zaczęli się śmiać. Parę dzieci pobiegło po wodę, a kilka rąk poklepało mnie po ramionach i plecach.

      Randżitbaj wyjaśnił następnie, w jaki sposób Sunil, chłopiec który przyniósł zawiniątko z lekarstwami, będzie dostarczał lekarstwa do mojej chaty w slumsach i kiedy mam się ich spodziewać. Przed naszym odejściem poprosił jeszcze, żebym posiedział chwilę dłużej. Następnie kazał każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku ze swojej gromadki podejść i dotknąć moich stóp. To było przerażające, przejmujące, więc zaprotestowałem. Uparł się. Miał surowe, niemal groźne spojrzenie, gdy trędowaci kuśtykali do mnie jeden po drugim i stukali w moje stopy stwardniałymi kikutami lub poczerniałymi, zakrzywionymi szponami paznokci.

      Godzinę później Abdullah zatrzymał motocykl przy World Trade Centre. Staliśmy razem przez chwilę, a potem on impulsywnie wyciągnął ręce i otoczył mnie ciepłym, niedźwiedzim uściskiem. Roześmiałem się, gdy się rozdzieliliśmy, a on, najwyraźniej zaskoczony, zmarszczył brwi.

      – To śmieszne?

      – Nie – zapewniłem go. – Tylko nie spodziewałem się niedźwiedzia.

      – Tu jest niedźwiedź?

      – Nie, nie, tak nazywam ten uścisk – wyjaśniłem, naśladując gest niedźwiedzich łap. – Niedźwiedź, no wiesz, taki kudłaty zwierz, je miód i śpi w grocie. Kiedy się z kimś tak ściskasz, mówimy, że to niedźwiedź.

      – Grota? Śpi w grocie?

      – Dobrze, nieważne. To było miłe. To było… przyjacielskie. Tak robią w moim kraju przyjaciele, ściskają się jak niedźwiedzie.

      – Mój bracie – odparł z serdecznym uśmiechem. – Jutro spotkamy się z Sunilem od trędowatych, będzie nowe lekarstwo.

      Odjechał, a ja samotnie wróciłem do slumsów. Rozejrzałem się i ta okolica, która niegdyś wydawała mi się żałośnie nędzna, stała się tętniąca życiem, siłą, jak miniaturowe miasto pełne nieograniczonych nadziei i szans. Ludzie, których mijałem, byli krzepcy i energiczni. Usiadłem w swojej chacie, za drzwiami z cienkiej dykty, i rozpłakałem się.

      Cierpienie, powiedział kiedyś Kadirbaj, to próba naszej miłości, zwłaszcza miłości do Boga. Nie znałem Boga, jak to ujmował, ale tego dnia nawet jako niewierzący oblałem ten egzamin. Nie potrafiłem pokochać Boga – niczyjego – i nie potrafiłem mu wybaczyć. Po paru minutach łzy przestały płynąć, ale wtedy po raz pierwszy płakałem zbyt długo i tak mnie zastał Prabaker, gdy wszedł do chaty i przykucnął obok mnie.

      – To człowiek-ryzyko – powiedział bez wstępów.

      – Co?

      – Ten ów Abdullah, który tu dziś przybył. To człowiek-wielkie ryzyko. Lepiej ci będzie być go nieświadomym. A robić z nim uczynki to jeszcze bardziej ryzyko.

      – O czym ty mówisz?

      – To… – Prabaker urwał, a na jego łagodnej, szczerej twarzy odmalowała się rozterka. – To zabójczy człowiek. Morderczy. On zabija ludzi za pieniądze. To goonda – człowiek gangster – Kadirbaja. Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem ciebie.

      Wiedziałem, że to prawda, nie musiałem zadawać żadnego pytania, nie potrzebowałem ani strzępka dowodu, wystarczyły słowa Prabakera. To prawda, powiedziałem w duchu. I mówiąc, zrozumiałem, że wiedziałem to lub podejrzewałem od zawsze. To było widać w zachowaniu innych, w tych szeptach, które rozlegały się na jego widok, w strachu malującym się w tylu oczach, które na niego spoglądały. To zdradzał jego wygląd, kojarzący mi się z najlepszymi i najbardziej niebezpiecznymi ludźmi, których poznałem w więzieniu. To musiała być prawda lub niemal prawda.

      Usiłowałem zastanowić się rozsądnie nad tym, kim był i co zrobił, i jaki powinien być lub nie być mój związek z nim. Kadirbaj miał rację. Oczywiście. Abdullah i ja mieliśmy ze sobą bardzo wiele wspólnego. Obaj przejawialiśmy skłonność do przemocy, kiedy sytuacja tego wymagała, i nie baliśmy się łamać zasad. Obaj byliśmy wyjęci spod prawa. Obaj byliśmy sami na świecie. A Abdullah, podobnie jak ja, był gotów umrzeć za sprawę, która akurat przypadła mu do gustu. Ale ja nikogo nie zabiłem. Tym się różniliśmy.

      Mimo to nie przestałem go lubić. Pomyślałem o tym popołudniu w slumsach trędowatych i przypomniałem sobie, jak swobodnie się tam czułem dzięki Abdullahowi. Wiedziałem, że jeśli zdołałem zachować spokój, to częściowo, a może głównie dzięki niemu. Przy nim byłem silny i odporny. Od ucieczki z więzienia był pierwszym znanym mi mężczyzną, który tak na mnie wpływał. Należał do tych, o których kryminaliści mówią, że żyją na setkę, którzy ryzykują życie, jeśli uznają cię za przyjaciela, którzy staną obok ciebie bez żadnych pytań i pretensji i pozostaną przy tobie niezależnie od szans powodzenia.

      Ponieważ tacy ludzie często bywają bohaterami filmów i książek, zapominamy, jak rzadko trafiają się w prawdziwym życiu. Ale ja wiedziałem. Była to jedna z rzeczy, których nauczyło mnie więzienie. Więzienie zrywa maskę wszystkim. W więzieniu nie ukryjesz, kim naprawdę jesteś. Nie możesz udawać, że jesteś twardy. Albo jesteś, albo nie, i wszyscy to wiedzą. A kiedy pojawiły się noże i gra toczyła się na śmierć i życie, dowiedziałem się, że tylko jeden na stu wytrwa przy tobie w imię przyjaźni.

      Więzienie nauczyło mnie także rozpoznawać tych wyjątkowych ludzi. Wiedziałem, że Abdullah do nich należy. W udręce mojej ucieczki, gdy walczyłem ze strachem i każdego dnia byłem gotów walczyć i zginąć, moc, dzikość i siła woli tych ludzi były silniejsze i w lepszym gatunku niż cała prawda i dobroć świata. Siedząc w swojej chacie, całej w pręgach rozpalonego do białości słonecznego światła i chłodnego cienia, przysiągłem sobie, że będę jego bratem i przyjacielem, bez względu na to, co zrobił i kim był.

      Spojrzałem w zatroskaną twarz Prabakera i uśmiechnąłem się. Odpowiedział odruchowym uśmiechem i w tej chwili niezwykłej jasności zrozumiałem, że ufał mi tak, jak ja ufałem Abdullahowi. Przyjaźń to także lekarstwo i także ją czasami znajduje się na czarnym rynku.

      – Nie martw się – powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu. – Wszystko będzie dobrze. Będzie świetnie. Nic mi się nie stanie.

      11

      Te długie dni pracy w slumsach i nużącego pośrednictwa dla turystów rozkładały się jeden po drugim w szeregu ciasno ściśniętych godzin jak płatki lotosu w słoneczny świt. Zawsze miałem trochę pieniędzy a czasami mnóstwo. Pewnego popołudnia, parę tygodni po tej pierwszej wizycie u trędowatych, spotkałem się z grupą włoskich turystów, którzy chcieli sprzedać narkotyki innym turystom na jednej z większych tanecznych zabaw w Goa. Z moją pomocą kupili cztery kilo charrasu