Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

zdarzali się chorzy w takim stadium choroby, że stracili wargi i uszy.

      Nie wiem dlaczego – być może jest to cena, którą kobiety płacą za urodę – ale te zniekształcenia kobiet wydawały się bardziej upiorne. Wielu mężczyzn zachowywało się zadziornie, a nawet nonszalancko – był to rodzaj wyzywającej brzydoty, fascynującej samej w sobie. Jednak nieśmiałość kobiet wydawała się uniżeniem, a głód – drapieżnością. Wiele napotkanych dzieci nie nosiło oznak choroby. Wyglądały na zdrowe, choć były chude. I ciężko pracowały – wszystkie. Ich małe paluszki trudziły się za całą tę gromadę.

      Dostrzegli nasze przybycie i pewnie wiadomość szybko się rozeszła, bo kiedy zbliżyliśmy się do chaty, wypełzł z niej mężczyzna i wstał, by nas powitać. Natychmiast zjawiło się dwoje dzieci, które go podtrzymały. Był maleńki, sięgał mi trochę powyżej pasa, a choroba poczyniła okrutne spustoszenie w jego ciele. Wargi i dolna część twarzy zmieniły się w twarde, gruzłowate i czarne ciało, ciągnące się od policzków po zawiasy szczęk. Same szczęki były obnażone, podobnie jak zęby i dziąsła, a zamiast nosa ziały jamy.

      – Abdullahu, mój synu – powiedział w hindi. – Jak się miewasz? Czy już jadłeś?

      – Miewam się dobrze, Randżitbaj – powiedział Abdullah z uszanowaniem. – Przyprowadziłem ci gora. Jedliśmy niedawno, lecz chętnie napijemy się herbaty.

      Dzieci przyniosły nam stołki i razem usiedliśmy na dworze przed chatą Randżita. Wokół nas zgromadziła się niewielka grupka ludzi, którzy stali bądź siedzieli.

      – To Randżitbaj – powiedział do mnie Abdullah w hindi, na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli. – On jest tu najważniejszy, najstarszy w slumsach trędowatych. On jest tu królem, w tym klubie dla kala topi.

      Kala topi oznacza w hindi czarny kapelusz, a nazwą tą czasami określa się złodziei, co jest aluzją do kapeluszy z czarnymi opaskami, które w bombajskim więzieniu Arthur Road muszą nosić skazańcy przyłapani na kradzieży. Nie całkiem rozumiałem, co Abdullah ma na myśli, ale Randżit i pozostali trędowaci zareagowali całkiem przychylnie, uśmiechając się i parę razy powtarzając jego słowa.

      – Witaj, Randżitbaju – odezwałem się w hindi. – Mam na imię Lin.

      – Aap doktor hain? – spytał. „Jesteś lekarzem?”.

      – Nie – prawie krzyknąłem w panice, wytrącony z równowagi widokiem tych chorych i własną bezradnością. Bałem się, że poprosi mnie o pomoc. Odwróciłem się do Abdullaha i przerzuciłem się na angielski. – Powiedz mu, że nie jestem lekarzem. Powiedz, że tylko trochę pomagam w nagłych przypadkach, leczę ukąszenia szczurów i zadrapania drutem kolczastym, nic więcej. Powiedz mu, że nie mam wykształcenia i nic nie wiem o trądzie.

      Abdullah pokiwał głową i spojrzał na Randżitbaja.

      – Tak – powiedział. – To lekarz.

      – Bardzo ci dziękuję – zgrzytnąłem przez zaciśnięte zęby.

      Dzieci przyniosły nam szklanki pełne wody i herbatę w wyszczerbionych filiżankach. Abdullah wypił wodę szybkimi łykami. Randżit odchylił głowę, a jedno z dzieci wlało mu z bulgotem wodę do gardła. Zawahałem się, wytrącony z równowagi tą otaczającą mnie ze wszystkich stron groteskową chorobą. Jedno ze slumsowych określeń trędowatych w hindi można przetłumaczyć jako „nieumarli”, a ja miałem wrażenie, że w dłoni trzymam horror o żywych trupach. Cały świat chorób skoncentrował się w płynie w tej szklance.

      Ale Abdullah wypił swoją wodę. Byłem pewien, że oszacował niebezpieczeństwo i uznał, że jest nieistotne. Każdy dzień mojego życia był niebezpieczny. Po szaleństwie ucieczki z więzienia każda godzina kryła w sobie ryzyko. Brawura uciekiniera kazała mi podnieść szklankę do ust i wypiłem wodę. Przyglądało mi się czterdzieści par oczu.

      Oczy Randżita miały kolor miodu, zamglonego zaćmą w początkowym stadium, jak mi się wydawało. Obserwował mnie uważnie, przesuwając tymi oczami od moich stóp po czubki włosów i z powrotem, z pozbawioną wstydu ciekawością.

      – Kadirbaj powiedział, że potrzebujesz lekarstw – powiedział powoli po angielsku.

      Kiedy mówił, jego zęby szczękały, a brak warg utrudniał mu wymowę. Na przykład nie mógł wymówić głosek „b”, „f”, „p” i „w”, a „m” i „w” były nierozróżnialne. Oczywiście wargi tworzą nie tylko słowa – wymowa może także sugerować niuanse nastroju i znaczenia, których również zabrakło. Nie miał palców, więc nawet tej pomocy mu zabrakło. Za to miał dziecko, być może syna, który stał za jego ramieniem i powtarzał jego słowa cicho, lecz wyraźnie, o jedną sylabę później, jak tłumacz.

      – Zawsze z radością pomagamy panu Abd al-Kadirowi – powiedziały dwa głosy. – Mam zaszczyt mu służyć. Możemy ci dać wiele lekarstw, co tydzień, to nie problem. Pierwszorzędny towar, jak widzisz.

      Rzucił jakieś imię, po czym przez tłum przedarł się wysoki nastolatek, który położył u moich stóp płócienne zawiniątko. Przykląkł, by je rozpakować, i moim oczom ukazał się zbiór ampułek i plastikowych buteleczek. Był tam chlorowodorek morfiny, penicylina i antybiotyki przeciwko gronkowcom i paciorkowcom. Pojemniki miały etykiety i były nowe.

      – Skąd oni to mają? – spytałem Abdullaha, oglądając lekarstwa.

      – Kradną – odpowiedział w hindi.

      – Kradną? Jak?

      – Bahut hoshiyaar – powiedział. „Bardzo sprytnie”.

      – Tak, tak.

      Wokół rozległ się chór głosów. Nie było w nich rozbawienia. Przyjęli pochwałę Abdullaha poważnie, jakby podziwiał ich wspólne arcydzieło. Dobrzy złodzieje, sprytni złodzieje, słyszałem wszędzie wokół.

      – Co z nimi robią?

      – Sprzedają na czarnym rynku – wyjaśnił, nadal w hindi, by wszyscy obecni mogli brać udział w rozmowie. – Nieźle z tego żyją, a także z innych sprytnych kradzieży.

      – Nie rozumiem. Dlaczego ktoś kupuje od nich lekarstwa? Przecież można to dostać w każdej aptece.

      – Chcesz wiedzieć wszystko, Lin-bracie, prawda? W takim razie musimy poprosić o następną filiżankę herbaty, bo to opowieść na dwie filiżanki.

      Na to zebrani parsknęli śmiechem i przysunęli się trochę bliżej, wybierając sobie dogodne miejsca. Po torze nieopodal, niebezpiecznie blisko chat, przetoczył się powoli wielki, pusty, pozbawiony obsługi wagon towarowy. Nikt nie zaszczycił go uwagą. Pracownik kolei, ubrany w koszulę i szorty khaki, przeszedł wolno między torami, sprawdzając szyny. Od czasu do czasu popatrywał na obozowisko trędowatych, ale jego ciekawość znikła, kiedy nas mijał. Nie obejrzał się. Przyniesiono nam herbatę, pociągnęliśmy łyk, a Abdullah zaczął opowiadać. Kilkoro dzieci usiadło u naszych stóp, przyjaźnie się do siebie tuląc. Mała dziewczynka objęła moją nogę i przytuliła się do niej z niezdarną czułością.

      Abdullah posługiwał się bardzo prostymi słowami hindi, niektóre zwroty powtarzając po angielsku, jeśli czuł, że nie rozumiem. Zaczął mówić o czasach kolonialnych, kiedy od przełęczy Chajber aż po Zatokę Bengalską w Indiach rządzili Europejczycy. Firengi, cudzoziemcy, przyznali trędowatym ostatnie miejsce w skali przywilejów i tytułów. Jako najdalsi w kolejce, trędowaci często nie dostawali deficytowych lekarstw, bandaży i opieki lekarskiej. W czasach głodu lub powodzi brakowało nawet lekarstw tradycyjnych i ziołowych. Trędowaci nabrali biegłości w kradzieży tego, czego nie mogli zdobyć