Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

przyglądał się przez jakiś czas, jak chrapie na zaśmieconej ścieżce, a potem stopniowo rozszedł się do swoich chat i zadań. Kasim kazał młodzieńcom nadal siedzieć wokół Josepha i uważnie go obserwować. Sam odszedł na pół godziny, by odmówić późną poranną modlitwę. Powróciwszy, kazał przynieść herbatę i wodę. Johnny Cygaro, Anand, Rafik, Prabaker i Jeetendra siedzieli wokół, obserwując. Wśród nich znajdował się także młody, silny rybak Veejay oraz szczupły i wytrzymały woźnica zwany Andhkaarą, czyli Mrokiem, ze względu na swoją ciemną lśniącą skórę. Przez jakiś czas rozmawiali, aż słońce stanęło w zenicie, a narastająca parność znowu chwyciła nas w kleszcze.

      Odszedłbym, ale Kasim Ali kazał mi zostać, więc usiadłem w cieniu płóciennej werandy. Czteroletnia córeczka Veejaya, Sunita, przyniosła mi szklankę wody, choć jej o to nie prosiłem. Z wdzięcznością zacząłem popijać ciepławy płyn.

      – Tsangli mulgi, tsangli mulgi – podziękowałem jej w marathi. „Grzeczna dziewczynka, grzeczna dziewczynka”.

      Sunita była zachwycona, że jestem zadowolony. Przeszyła mnie przenikliwym, radosnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Była ubrana w szkarłatną sukienkę z angielskim napisem PYZATA BUZIA. Zauważyłem, że sukienka jest podarta i zbyt ciasna, i odnotowałem w pamięci, żeby kupić jej i paru innym dzieciom jakieś ubrania na tanim bazarze, znanym jako Ulica Mody. Robiłem takie notatki w pamięci codziennie, za każdym razem, kiedy rozmawiałem z mądrymi, szczęśliwymi dziećmi ze slumsów. Dziewczynka zabrała pustą szklankę i umknęła, dzwoneczki bransolety na jej kostce dźwięczały cichutko, a bose stopki głośno klepały o kamienie.

      Kiedy wszyscy mężczyźni wypili herbatę, Kasim Ali rozkazał im obudzić Josepha. Zaczęli go mocno trącać i kłuć, krzycząc, żeby się ocknął. Poruszył się i burknął niechętnie, bardzo powoli dochodząc do siebie. Otworzył oczy, potrząsnął ciężką głową i z pretensją zaczął się domagać wody.

      – Pani nahin – odpowiedział Kasim. „Żadnej wody”.

      Wmusili w niego drugą butelkę, brutalnie, lecz nakłaniając go żartami i poklepywaniem po plecach. Pojawiła się kolejna chillum, młodzieńcy zapalili do towarzystwa. Raz po raz warczał, że chce wody. Raz po raz do ust wlewano mu mocny alkohol. Zanim opróżniono trzecią butelkę, znowu stracił przytomność i upadł na bok, z głową przekrzywioną pod niewygodnym kątem. Twarz wystawił na palące słońce. Nikt nawet nie ruszył palcem, żeby go osłonić.

      Kasim Ali pozwolił mu spać zaledwie pięć minut, po czym rozkazał go znowu obudzić. Joseph burczał rozeźlony, zaraz potem zaczął pomstować i przeklinać. Usiłował się podnieść na kolana i na czworakach uciec do chaty. Kasim Ali ujął zakrwawiony bambus i podał go Johnny’emu Cygaro. Wypowiedział tylko jedno słowo. „Zaczynaj!”.

      Johnny podniósł pręt i opuścił go z głośnym trzaskiem na plecy Josepha. Ten zawył i usiłował odpełznąć, ale krąg młodych mężczyzn zacieśnił się i zapędził go z powrotem na środek. Johnny znowu uderzył. Joseph wrzasnął wściekle, ale młodzieńcy zaczęli go bić i krzyczeć, żeby siedział cicho. Johnny podniósł pręt. Joseph skulił się. Usiłował zogniskować spojrzenie przekrwionych oczu.

      – Wiesz, co zrobiłeś? – spytał ostro Johnny. Smagnął go w ramię z głośnym świstem. – Mów, pijany psie. Wiesz, jakiej strasznej rzeczy się dopuściłeś?

      – Przestań mnie bić! – warknął Joseph. – Czemu to robisz?

      – Wiesz, co zrobiłeś? – powtórzył Johnny. Pręt świsnął znowu.

      – Au! – wrzasnął Joseph. – Co? Co zrobiłem? Nic nie zrobiłem!

      Veejay przejął pręt i uderzył Josepha w bark.

      – Pobiłeś żonę, ty pijana świnio! Pobiłeś ją, być może na śmierć!

      Przekazał pręt Jeetendrze, który uderzył Josepha w udo.

      – Ona umiera! Jesteś mordercą! Zamordowałeś własną żonę.

      Joseph usiłował się osłaniać rękami, gorączkowo szukając wzrokiem drogi ucieczki. Jeetendra znowu podniósł pręt.

      – Biłeś żonę przez cały ranek i wyrzuciłeś ją z chaty nagą! A masz, ty pijaku! A masz! Tak jak ty ją biłeś. Jak ci się to podoba, ty morderco?

      Zrozumienie, które zaczęło pojawiać się w oczach Josepha, zmieniło się w grymas przerażonej rozpaczy. Jeetendra podał pręt Prabakerowi. Po następnym ciosie Joseph zaczął płakać.

      – Nie! – zawodził. – To nieprawda! Jestem niewinny! Co teraz ze mną będzie? Nie chciałem jej zabić! Boże w niebiesiech, co ze mną będzie? Dajcie mi wody! Chcę pić!

      – Nie – odparł Kasim Ali.

      Pręt spadał raz po raz. Znalazł się w ręce Andhkaary.

      – O siebie się martwisz, psie? A co z twoją biedną żoną? Nie martwiłeś się, kiedy ją biłeś. To nie pierwszy raz podniosłeś na nią rękę, prawda? Teraz już koniec. Zabiłeś ją. Nigdy więcej jej nie uderzysz, ani jej, ani nikogo innego. Zdechniesz w więzieniu.

      Johnny Cygaro znowu podniósł pręt.

      – Ale z ciebie wielki, silny chłop! Taki jesteś dzielny, że biłeś żonę, która jest dwa razy mniejsza od ciebie. Chodź tutaj, spróbuj pobić mnie, ty bohaterze! Chodź, weź ten kij i pobij nim mężczyznę, ty nędzny goonda.

      – Wody… – wybełkotał Joseph i upadł na ziemię, płacząc nad samym sobą.

      – Nie będzie wody – oznajmił Kasim Ali i Joseph znowu zemdlał.

      Obudzono go po raz kolejny, gdy poleżał dwie godziny na słońcu. Bardzo cierpiał. Domagał się wody, ale dali mu tylko daru. Widziałem, że chce odmówić, ale pragnienie za bardzo mu dokuczało. Ujął butelkę w drżące ręce. Ledwie pierwsze krople padły na jego wyschnięty język, pręt znowu poszedł w ruch. Daru pociekło po zarośniętej brodzie Josepha, wylało się z jego rozdziawionych ust. Upuścił butelkę. Johnny podniósł ją i wylał mu na głowę resztę alkoholu. Joseph wrzasnął, usiłował uciekać na czworakach, ale krąg młodzieńców zapędził go na środek. Jeetendra trzymał pręt i smagał go po pośladkach i nogach. Joseph skomlał, płakał, jęczał.

      Kasim Ali siedział na uboczu, w cieniu drzwi chaty. Przywołał Prabakera i rozkazał posłać po licznych przyjaciół i krewnych Josepha, jak również po krewnych Marii, jego żony. Zjawiali się nowi ludzie, zajmowali miejsca młodzieńców z kręgu i tortury Josepha trwały. Przez kilka godzin jego przyjaciele, krewni i sąsiedzi na zmianę obrzucali go obelgami i oskarżeniami, smagając prętem, którym tak okrutnie pobił żonę. Ciosy były ostre i bolesne, ale nie na tyle, by przeciąć skórę. Była to kontrolowana kara, dotkliwa, lecz nie okrutna.

      Odszedłem, ale tego popołudnia wracałem tam parę razy. Wielu mieszkańców slumsów przystawało tam i patrzyło. Zajmowali miejsca w kręgu wokół Josepha lub opuszczali go, jeśli chcieli. Kasim Ali siedział w drzwiach chaty, wyprostowany i poważny, nie odrywając spojrzenia od kręgu. Dyrygował egzekucją cichymi słowami lub nieznacznymi gestami, nie odpuszczając skazańcowi ani na chwilę, ale i nie dopuszczając do przesady.

      Joseph zemdlał jeszcze dwa razy, zanim wreszcie się poddał. W końcu się załamał. Jego nienawiść i upór zostały złamane. Szlochając, powtarzał imię żony. „Maria, Maria, Maria…”.

      Kasim Ali wstał i zbliżył się do kręgu. Na ten właśnie moment czekał. Dał znak Veejayowi, który przyniósł z pobliskiej chaty miskę ciepłej wody, mydło i dwa ręczniki. Ci sami mężczyźni, którzy do tej pory bili Josepha, teraz