Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

Abdullahem? – spytał Kadirbaj, kiedy obaj zajęliśmy miejsca w samochodzie. – To dobrze. Powinniście się zaprzyjaźnić. Wyglądacie jak bracia.

      Abdullah i ja spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy się cicho. Ja miałem jasne włosy, on czarne jak atrament. Moje oczy były szare, jego – brązowe. On był Persem, ja Australijczykiem. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odmienne osoby. Ale Kadirbaj wodził wzrokiem od jednego do drugiego zaskoczony, tak szczerze zdziwiło go nasze rozbawienie, że zdusiliśmy je uśmiechami. A kiedy samochód ruszył drogą do Bandry, zacząłem się zastanawiać nad słowami Kadira. Przyłapałem się na rozmyślaniu, że chociaż się z Abdullahem różniliśmy, w spostrzeżeniu starszego pana może tkwić ziarno prawdy.

      Samochód jechał prawie godzinę. W końcu zwolnił na przedmieściach Bandry, na ulicy pełnej sklepików i magazynów, a następnie wtoczył się w wąski zaułek. Ulica była ciemna i pusta, jak cała okolica. Kiedy drzwi samochodu się otworzyły, dobiegła mnie muzyka i śpiew.

      – Proszę za mną. Idziemy – powiedział Kadirbaj, nie trudząc się wyjaśnianiem, dokąd zmierzamy i po co.

      Kierowca Nazir został przy samochodzie, oparty o maskę, wreszcie sobie pozwolił na luksus rozpakowania paanu, który Abdullah kupił dla niego w restauracji. Mijając go, uświadomiłem sobie, że nie odezwał się ani słowem, zacząłem się zastanawiać nad długimi okresami milczenia, w które popadało tak wielu mieszkańców tego tłocznego, hałaśliwego miasta.

      Przeszliśmy pod szerokim kamiennym łukiem, korytarzem i dwoma biegami schodów, aż dotarliśmy do wielkiego pomieszczenia pełnego ludzi, dymu i zgiełkliwej muzyki. Był to prostokątny pokój pełen zielonych jedwabi i dywanów. W jego głębi znajdowała się mała estrada, na której na jedwabnych poduchach siedziało czterech muzyków. Pod ścianami stały niskie stoły, a przy nich – wygodne pufy. Bladozielone latarnie w kształcie gruszek rzucały spod drewnianego sufitu wielkie, drżące obręcze żółtozłotego światła. Kelnerzy przechodzili od grupy do grupy, podając czarną herbatę w wysokich szklankach. Przy niektórych stołach stały nargile, zasnuwające powietrze błękitnym dymem i wonią charrasu.

      Kilku mężczyzn natychmiast wstało na powitanie Kadirbaja. Abdullah także był tu dobrze znany. Wiele osób powitało go skinieniem głowy, dłoni lub słowem. Zauważyłem, że w przeciwieństwie do gości w restauracji przy Hadżdżi Ali, tu mężczyźni witali go ciepło i przetrzymywali w dłoniach jego rękę. Jednego rozpoznałem. Był to Szafiq Gussa albo Szafiq Gniewny, kontrolujący prostytucję w barakach marynarki wojennej w pobliżu moich slumsów. Rozpoznałem także parę innych twarzy – popularnego poetę, sławnego sufickiego świątobliwego męża i drugorzędnego filmowego gwiazdora – znanych mi z gazet.

      Wśród zebranych wokół Kadirbaja znajdował się też kierownik tego prywatnego klubu. Był niski, opięty długą kaszmirską kamizelą. Jego łysinę przykrywała biała koronkowa czapeczka hadżdżi – człowieka, który odbył pielgrzymkę do Mekki. Czoło szpeciła mu ciemna, okrągła blizna, która pojawia się u niektórych muzułmanów, gdy często dotykają kamienia czołem podczas modlitwy. Rzucił głośno parę poleceń i kelnerzy natychmiast przynieśli nowy stolik i parę poduch, które ułożyli w kącie pokoju, skąd był doskonały widok na scenę.

      Usiedliśmy po turecku, Kadir w środku, Abdullah po jego prawicy, a ja po lewicy. Chłopiec w czapce hadżdżi, afgańskich spodniach i kamizeli przyniósł nam czarkę prażonego ryżu ostro przyprawionego chili oraz paterę z mieszanką orzechów i suszonych owoców. Kelner nalał nam czarnej, gorącej herbaty z czajniczka z wąskim dzióbkiem, trzymanego z metr nad szklankami, i nie rozlał ani kropli. Postawił herbatę przed nami, a następnie podał cukier w kostkach. Zamierzałem wypić herbatę gorzką, ale Abdullah mnie powstrzymał.

      – Ależ nie. – Uśmiechnął się. – Pijemy herbatę perską, w prawdziwie irańskim stylu, czyż nie?

      Wziął kostkę cukru i włożył ją do ust, mocno przytrzymując między zębami. Następnie uniósł szklankę i pociągnął łyk herbaty, filtrując ją przez kostkę. Poszedłem w jego ślady. Kostka cukru z wolna się rozpłynęła i rozsypała, i choć herbata była dla mnie za słodka, rozbawiła mnie osobliwość tego nowego zwyczaju.

      Także Kadirbaj wziął kostkę cukru i wypił herbatę przez nią, spełniając wymogi tego obyczaju ze szczególną godnością i powagą, które zresztą towarzyszyły mu przy każdym, najbardziej trywialnym geście. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który emanowałby większym dostojeństwem. Kiedy mu się tak przyglądałem, gdy słuchał z pochyloną głową wesołej przemowy Abdullaha, przyszło mi na myśl, że ten człowiek rządziłby i panował w każdych czasach i okolicznościach.

      Do muzyków dołączyło trzech śpiewaków, którzy usiedli przed nimi. W pomieszczeniu zapadła cisza, a potem nagle trzej śpiewacy rozpoczęli pieśń mocnymi, przejmującymi głosami. Muzyka była bujna, bogata, złożona i pełna namiętnej intensywności. Ci mężczyźni nie śpiewali, oni płakali i zawodzili. Z ich zamkniętych oczu spływały prawdziwe łzy, które kapały na piersi. Słuchałem w uniesieniu, a jednocześnie z pewnym wstydem. Tak, jakby ci śpiewacy pokazali mi swoją najgłębszą, najbardziej intymną miłość i rozpacz.

      Zaśpiewali trzy piosenki i cicho zeszli ze sceny, zniknęli za zasłoną w innym pomieszczeniu. Przez cały ich występ nikt się nie odzywał, ale potem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, jakby po to, żeby się otrząsnąć z czaru, który na nas opadł. Abdullah wstał i przeszedł przez całą salę, by pogawędzić z grupką Afgańczyków przy innym stoliku.

      – Jak się panu podobały pieśni? – spytał mnie Kadirbaj.

      – Bardzo. Niewiarygodne, zdumiewające. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Tyle w nich smutku, a jednocześnie mocy. Co to był za język? Urdu?

      – Tak. Mówi pan w urdu?

      – Nie, niestety. Mówię tylko trochę w marathi i hindi. Rozpoznałem urdu, bo tam gdzie mieszkam, niektórzy się nim posługują.

      – Urdu to język gazali, a to byli najlepsi wykonawcy gazali w Bombaju – wyjaśnił.

      – Czy to pieśni miłosne?

      Uśmiechnął się i pochylił, by położyć rękę na moim ramieniu. W tym mieście ludzie dotykają się w rozmowie, podkreślając lekkim uściskiem znaczenie słów. Znałem dobrze ten gest z codziennych kontaktów z moimi znajomymi ze slumsów i nauczyłem się go lubić.

      – Tak, to pieśni o miłości, lecz najlepsze i najprawdziwsze ze wszystkich. To pieśni miłości do Boga. Ci ludzie śpiewają o miłowaniu Boga.

      Skinąłem głową bez słowa, lecz moje milczenie zachęciło go do dalszej rozmowy.

      – Jest pan chrześcijaninem? – spytał.

      – Nie. Nie wierzę w Boga.

      – Niewiara w Boga nie istnieje – oznajmił, znowu się uśmiechając. – Albo znamy Boga, albo nie.

      – Więc ja na pewno nie znam Boga – roześmiałem się – i szczerze mówiąc, skłaniam się do przekonania, że wiara w Boga jest niemożliwa. Przynajmniej w te wyobrażenia Boga, które poznałem.

      – O, oczywiście, to naturalne, Bóg jest niemożliwy. To pierwszy dowód na jego istnienie.

      Wpatrywał się we mnie przenikliwie, nadal trzymając dłoń na moim ramieniu. Uważaj, pomyślałem. Wdajesz się w filozoficzne dyskusje z człowiekiem, który z nich słynie. On cię poddaje próbie. To egzamin, a woda jest głęboka.

      – Powiem to wprost: pan mówi, że coś istnieje, ponieważ jest niemożliwe? – spytałem, wyruszając w mojej łódeczce myśli na niezbadane