to uczcić, nie?
Idą w milczeniu ulicą. Przytrzymuje jej drzwi do baru, a ona uśmiecha się do niego. Siadają w głębi sali na wyściełanych kanapach. Pascal zamawia butelkę białego wina. Rozmawiają o jakiejś bieżącej sprawie, ale bardzo szybko zaczynają wspominać studenckie lata. Huczną imprezę u ich wspólnej koleżanki Charlotte w jej zabytkowej kamienicy w osiemnastej dzielnicy. W dniu egzaminów ustnych panikę biednej Céline, z której śmiali się do łez. Myriam pije szybko, świetnie się bawi z Pascalem. Nie ma ochoty wracać do domu. Chciałaby nie musieć nikogo uprzedzać, że będzie później, chciałaby, żeby nikt na nią nie czekał. Ale jest Paul, są dzieci.
Gardło i piersi rozpaliło jej lekkie szczypiące napięcie erotyczne. Przesuwa językiem po wargach. Ma na coś ochotę. Po raz pierwszy od dawna czuje bezinteresowne, lekkomyślne, egoistyczne pożądanie. Pragnienie siebie samej. Nieważne, że kocha Paula, ciało jej męża jest jakby obciążone wspomnieniami. Gdy Paul w nią wchodzi, wchodzi do jej brzucha matki, do ciężkiego brzucha, do którego tak często trafiała jego sperma. Do pełnego fałdek i fal brzucha, w którym zbudowali swój dom, w którym rozkwitło tyle trosk i tyle radości. Paul masował jej spuchnięte fioletowe nogi. Widział krew plamiącą prześcieradło. Przytrzymywał jej włosy i czoło, gdy wymiotowała, kucając. Słyszał, jak wrzeszczy. Ocierał jej twarz pokrytą naczyniakami, gdy parła. Wyjął z niej swoje dzieci.
Zawsze odrzucała myśl, że jej dzieci mogą być przeszkodą na drodze do sukcesu, ograniczeniem wolności. Jak kotwica, która ciąży ku dnu, ciągnie twarz topielca w błoto. Gdy uświadomiła to sobie, na początku pogrążyła się w głębokim smutku, uważała, że to niesprawiedliwe i strasznie frustrujące. Zdała sobie sprawę, że już nigdy nie będzie mogła żyć, nie mając uczucia, że jest niekompletna, że nie robi nic tak, jak powinna, że poświęca jedną część swojego życia na rzecz innej. Bardzo to przeżywała, nie chcąc jednocześnie zrezygnować z marzeń o idealnym macierzyństwie. Z uporem myśląc, że wszystko jest możliwe, że osiągnie wszystkie swoje cele, że nie będzie rozgoryczona ani wykończona. Że nie będzie odgrywać ani męczennicy, ani Matki Courage.
Niemal codziennie Myriam dostaje powiadomienia od swojej przyjaciółki Emmy, która wrzuca na portale społecznościowe zdjęcia w sepii przedstawiające dwójkę jej jasnowłosych dzieci. Dzieci doskonałych, które bawią się w parku. Zapisała je do szkoły, w której w pełni rozwiną swoje talenty, jakie już w nich dostrzega. Dała im niemożliwe do wymówienia imiona zaczerpnięte z mitologii nordyckiej, lubi wyjaśniać ich znaczenie. Na tych zdjęciach Emma też jest piękna. Jej mąż nigdy się na nich nie pojawia, skazany na wieczne fotografowanie idealnej rodziny, do której należy tylko jako widz. A przecież stara się dopasować, znaleźć w kadrze. Nosi brodę, swetry z naturalnej wełny, a do pracy chodzi w obcisłych niewygodnych spodniach.
Myriam nigdy nie odważyłaby się wyznać Emmie, że gdy obserwuje Louise i swoje dzieci, nawiedza ją przelotna myśl, nie tyle okrutna, ile wstydliwa. „Staniemy się szczęśliwi – myśli wówczas – dopiero gdy nie będziemy się już nawzajem potrzebować”. Gdy będziemy mogli żyć własnym życiem, życiem, które będzie należało do nas, które nie będzie obchodzić innych. Gdy będziemy wolni.
Myriam podchodzi do drzwi i zerka przez judasza. Co pięć minut powtarza:
– Spóźniają się.
Mila zaczyna się denerwować. Siedzi na skraju kanapy w okropnej sukience z tafty i ma łzy w oczach.
– Myślisz, że nie przyjdą?
– Ależ oczywiście, że przyjdą – odpowiada Louise. – Dajcie im trochę czasu.
Przygotowania do urodzin Mili przybrały rozmiary, które przerastają Myriam. Od dwóch tygodni Louise nie mówi o niczym innym. Wieczorem, gdy Myriam wraca wykończona z pracy, Louise pokazuje jej wykonane własnoręcznie girlandy. Opisuje histerycznym głosem sukienkę z tafty, którą wypatrzyła w sklepie i która, jest tego pewna, sprawi Mili szaloną radość. Kilkakrotnie Myriam musiała się powstrzymać, by jej nie ofuknąć. Męczą ją te śmieszne problemy. Mila jest taka mała! Ona nie widzi powodu, by tak to przeżywać. Ale Louise wpatruje się w nią wytrzeszczonymi oczami. Przywołuje na świadka Milę, która promienieje ze szczęścia. Tylko to się liczy, radość księżniczki, magia zbliżających się urodzin. Myriam przełyka sarkastyczne uwagi. Ma coś w rodzaju poczucia winy i w końcu obiecuje, że postara się uczestniczyć w urodzinach.
Louise postanowiła zorganizować imprezę w środę po południu. Chciała mieć pewność, że dzieci nie wyjadą z Paryża i że nikt nie zawiedzie. Myriam poszła rano do pracy, ale przyrzekła, że wróci po obiedzie.
Kiedy pojawiła się w domu wczesnym popołudniem, o mało nie krzyknęła. Nie poznała własnego mieszkania. Salon wyglądał kompletnie inaczej, zewsząd zwisały świecidełka, baloniki, papierowe girlandy. A do tego usunięto kanapę, by dzieci miały się gdzie bawić. A nawet dębowy stół, tak ciężki, że nigdy go nie ruszali, odkąd się tu sprowadzili, wylądował na drugim końcu pomieszczenia.
– Kto poprzesuwał te meble? Paul pani pomógł?
– Nie – odpowiada Louise. – Poradziłam sobie sama.
Myriam przeciera oczy ze zdumienia, chce jej się śmiać. „To żart”, myśli, obserwując chude, cienkie jak zapałki ramiona niani. A potem przypomina sobie, że zauważyła już zadziwiającą siłę Louise. Raz czy dwa była pod wrażeniem, kiedy Louise podnosiła ciężkie nieporęczne pakunki, trzymając jednocześnie na rękach Adama. W kruchej drobnej sylwetce Louise kryje się energia olbrzyma.
Przez cały ranek Louise dmuchała baloniki, którym nadała kształt zwierząt i poprzyczepiała je wszędzie, począwszy od przedpokoju, a skończywszy na szufladach w kuchni. Sama upiekła tort urodzinowy, ogromną szarlotkę z czerwonymi owocami, udekorowaną na wierzchu.
Myriam żałuje, że wyszła wcześniej z pracy. Byłoby jej tak dobrze w cichym biurze. Urodziny córki napawają ją lękiem. Boi się, że dzieci będą się nudziły albo denerwowały. Nie ma ochoty upominać tych, które się pokłócą, ani pocieszać tych, których rodzice się spóźniają, gdy mają je odebrać. Wracają mrożące krew w żyłach wspomnienia z dzieciństwa. Przypomina sobie, jak siedziała na grubym białym wełnianym dywanie, z dala od dziewczynek, które wspólnie bawiły się serwisem dla lalek. Kawałek czekolady roztopił jej się między wełnianymi włóknami, usiłowała to ukryć, co tylko pogorszyło sprawę. Matka jubilatki skrzyczała ją na oczach wszystkich.
Myriam chowa się w sypialni, zamyka drzwi i udaje, że jest pochłonięta lekturą maili. Wie, że jak zawsze może liczyć na Louise. Rozlega się dzwonek. Salon wypełnia się dziecięcym gwarem. Louise nastawia muzykę. Myriam dyskretnie wychodzi z pokoju i obserwuje dzieci skupione wokół niani. Kręcą się dookoła niej całkowicie zauroczone. Przygotowała piosenki i sztuki magiczne. Przebiera się na ich zdumionych oczach i dzieci, które przecież niełatwo oszukać, wiedzą, że jest jedną z nich. Stoi rozedrgana, wesoła, przekorna. Intonuje piosenki, naśladuje odgłosy zwierząt. Bierze nawet na barana Milę i jednego kolegę w obecności dzieciaków, które śmieją się do łez i proszą, by też dała im się pobawić w rodeo.
Myriam podziwia u Louise zdolność do bawienia się naprawdę. Do bawienia się z poczuciem wszechmocy, które posiadają jedynie dzieci. Gdy pewnego wieczoru Myriam wraca do domu, zastaje Louise leżącą na podłodze z pomalowaną twarzą. Grube czarne kreski na policzkach i na czole tworzą maskę wojowniczki. Zrobiła sobie pióropusz z bibuły. Na środku salonu zbudowała krzywe tipi z prześcieradła, miotły i krzesła. Stojąca w uchylonych drzwiach Myriam jest skrępowana. Obserwując Louise, która się wije, wydaje dzikie okrzyki, Myriam czuje się straszliwie zażenowana. Niania wygląda na pijaną. To pierwsza myśl, która przychodzi jej do głowy. Na jej widok