Rosjanina, Murzynka – dziewczynkę albo chłopca. Nerea wciąż miała nadzieję, że się na to zdecydują, ale Quique się wycofał, bo chce własne dziecko, ciało z jego ciała.
– Zaczął nagle powoływać się na Biblię? – zapytała Bittori.
– Uważa się za człowieka nowoczesnego, chociaż jest bardziej konserwatywny od biskupa.
Nerea na własną rękę zasięgnęła informacji o procedurach adopcyjnych – spełniali wszystkie wymagania. Pieniądze nie stanowiły problemu. Skłonna była pojechać na koniec świata, żeby w końcu zostać matką, chociaż nie biologiczną. Tymczasem Quique stwierdził nagle, że nie chce o tym słyszeć. Nie ma mowy.
– To trochę egoistyczne z jego strony, nie uważasz?
– Marzy mu się syn, który byłby do niego podobny i pewnego dnia zostałby zawodnikiem Realu Sociedad. Ma na tym punkcie obsesję, mamo. I dopnie swego. Uff, kiedy on się na coś uprze! Tylko nie mam pojęcia z kim. Z jakąś kobietą, która się na to zgodzi. Mnie o to nie pytaj. Nie wiem, może za ciężkie pieniądze wynajmie surogatkę. Mogę tylko mu pomóc znaleźć zdrową kandydatkę, która spełni jego zachciankę.
– Zwariowałaś.
– Jeszcze mu o tym nie powiedziałam. Przypuszczam, że w Londynie będzie ku temu okazja. Długo nad tym myślałam. Nie mam prawa wymagać od Quiquego, żeby był nieszczęśliwy.
Przy drzwiach musnęły się policzkami na pożegnanie. Bittori zapewniła córkę, że da sobie bez niej radę, i życzyła jej szczęśliwej podróży. Nerea, czekając na windę, wspomniała coś o nieszczęśliwym losie, ale że nie powinno się rezygnować z radości. Potem zasugerowała, żeby matka kupiła sobie nową wycieraczkę do butów.
2
Łagodny październik
Przed tym, co się przydarzyło Txatowi, była osobą wierzącą; potem straciła wiarę. I pomyśleć, że w młodości była bardzo religijna. Nawet chciała zostać zakonnicą. Bittori i ta jej przyjaciółka z miasteczka, o której lepiej nie wspominać. Obie rozmyśliły się w ostatniej chwili, jedną nogą już w nowicjacie. Teraz to całe gadanie o zmartwychwstaniu umarłych, życiu wiecznym, Stwórcy i Duchu Świętym wydaje się jej bzdurą.
Zirytowały ją bardzo słowa biskupa, który zachowywał się, jakby nic się nie stało. Był ważną osobistością, więc nie odważyła się odmówić ucałowania jego ręki, chociaż w dotyku wydała jej się lepka. Popatrzyła mu jednak prosto w oczy, by z jej milczącego spojrzenia wyczytał, że przestała wierzyć. Na widok Txata w trumnie jej wiara w Boga pękła niczym bańka mydlana. Odczuła to wręcz fizycznie.
Mimo to od czasu do czasu Bittori chodzi na mszę; pewnie z przyzwyczajenia. Siada w jednej z ostatnich ławek, obserwuje plecy i karki obecnych i mówi sama do siebie. Bo w domu jest bardzo pusto. A Bittori nie przepada za chodzeniem do barów czy kawiarni. Zakupy? Tylko te niezbędne. Przestało ją obchodzić, jak wygląda. Kolejna bańka mydlana, która pękła po tym, co się stało Txatowi? Gdyby nie upór Nerei, nosiłaby dzień w dzień to samo ubranie.
Zamiast wchodzić do sklepów, woli usiąść w kościele i praktykować swój milczący ateizm. Zakazała samej sobie przeklinania i okazywania pogardy innym uczestnikom mszy. Patrzy na święte obrazy i mówi/myśli: nie. Czasami kręci lekko głową z niechęcią.
Jeśli trwa msza, Bittori zostaje w kościele dłużej i w duchu kwestionuje każde słowo kapłana. Módlmy się. Nie. Oto ciało Chrystusa. Nie. I tak bez przerwy. Czasami, czując zmęczenie, dyskretnie drzemie.
Było już ciemno, kiedy Bittori wyszła z kościoła jezuitów przy calle Andía. Czwartek. Przyjemnie ciepło. Na elektronicznej tablicy w aptece termometr wskazywał po południu dwadzieścia stopni Celsjusza. Ruch na ulicach, przechodnie, gołębie. Zauważyła znajomą twarz. Czym prędzej przeszła na drugą stronę drogi i ruszyła w przeciwnym kierunku. Weszła na plaza Guipúzcoa i pokonała plac alejką prowadzącą obok sadzawki. Przystanęła na chwilę, żeby popatrzyć na kaczki. Tak dawno nie odwiedzała tego miejsca. Jeśli dobrze pamięta, ostatni raz, kiedy Nerea była mała. Przywołała w pamięci czarne łabędzie, których teraz nigdzie nie dostrzegała. Bim-bam-bom, z zamyślenia wyrwało ją bicie dzwonu zegara na ratuszu.
Ósma. Ciepły wieczór, łagodny październik. Nagle przypomniała sobie słowa, które rano powiedziała Nerea. Żeby wymieniła wycieraczkę? Nie, że nie należy rezygnować z radości. Eee tam… takie bzdury mówi się starym ludziom, żeby podnieść ich na duchu. Wieczór był naprawdę piękny, ale żeby skakać z tego powodu ze szczęścia, Bittori potrzebowałaby innego rodzaju bodźca. Na przykład? Oj, nie mam pojęcia. Żeby ktoś wymyślił maszynę do budzenia umarłych i żebym odzyskała męża. Zadała sobie pytanie, czy po tylu latach nie powinna zacząć wymazywać wszystkiego z pamięci. Zapomnieć? Co to znaczy?
W powietrzu unosił się zapach wodorostów i wody morskiej. Panowała przyjemna temperatura, było bezwietrznie i bezchmurnie. Wystarczający powód, żeby wrócić do domu pieszo i zaoszczędzić na bilecie autobusowym, pomyślała. Na calle Urbieta usłyszała, że ktoś ją woła. Chociaż rozpoznała wyraźnie swoje imię, nie chciała się odwrócić. Nawet przyspieszyła kroku, ale na próżno. Z tyłu dobiegł ją odgłos energicznego dreptania.
– Bittori, Bittori.
Głos słychać było zbyt blisko, żeby mogła dłużej go ignorować.
– Słyszałaś? Powiedzieli, że to już koniec. Nie będzie więcej zamachów.
Bittori nie zapomniała, że swego czasu ta sama sąsiadka unikała jej na klatce schodowej albo czekała za rogiem budynku, moknąc na deszczu z torbą zakupów postawionych na ziemi między nogami, żeby nie spotkać się z nią w bramie.
– Tak, właśnie się dowiedziałam – skłamała.
– To dobra wiadomość, prawda? W końcu będziemy mieli spokój. Najwyższy czas.
– Oby, zobaczymy.
– Cieszę się szczególnie ze względu na was i tych wszystkich, którzy tyle wycierpieli. Niech to wszystko wreszcie się skończy i zostawią was w spokoju.
– Co ma się skończyć?
– Niech przestaną zadawać ludziom cierpienie i zaczną bronić swoich racji bez zabijania.
Ponieważ Bittori nic nie odpowiedziała, nie mając najwyraźniej ochoty ciągnąć rozmowy, sąsiadka pożegnała się pośpiesznie:
– Muszę pędzić. Obiecałam synowi, że usmażę mu na kolację barweny. Uwielbia je. Jeśli wracasz do domu, pójdziemy razem.
– Nie, umówiłam się z kimś niedaleko stąd.
Po czym, żeby pozbyć się sąsiadki, Bittori przeszła na drugą stronę ulicy i przez dłuższy czas spacerowała bez celu po okolicy. Bo przecież jeśli ta flądra, czyszcząc barweny dla swojego durnowatego synalka, usłyszy, jak wracam do domu niedługo po niej, pomyśli, że nie chciałam z nią rozmawiać. Bittori. Co? Mówisz to z urazą, a tyle razy ci powtarzam, że… Dobrze, daj mi już spokój.
Trochę później, w drodze do domu położyła dłoń na szorstkim pniu drzewa i powiedziała do siebie w myślach: Dziękuję za twoją dobroć. Potem dotknęła ściany budynku i powiedziała to samo. Nie zatrzymując się, zwróciła się w myślach tymi samymi słowami do kosza na śmieci, ławki, słupa sygnalizacji świetlnej i innych elementów miejskiej architektury, które mijała.
Brama budynku była pogrążona w mroku. Bittori kusiło, żeby wsiąść do windy. Ostrożnie, hałas może mnie zdradzić. Postanowiła zdjąć buty i wejść na trzecie piętro po schodach. Zdążyła jeszcze wyszeptać ostatnie