Fernando Aramburu

Patria


Скачать книгу

jej miasteczko. Późny wieczór. W oknach paliły się światła, z okolicznych pól docierał zapach roślin, niewielu przechodniów na ulicach. Postawiła kołnierz płaszcza i przeszła mostem, patrząc na ogródki ciągnące się wzdłuż brzegów płynącej spokojnie rzeki. Dotarłszy do pierwszych budynków mieszkalnych, poczuła, że trudno jej się oddycha. Duszności? Niezupełnie. Za każdym razem, kiedy tam przyjeżdżała, jakaś niewidzialna dłoń zaciskała się na jej gardle. Szła spokojnym krokiem, rozpoznając szczegóły: w tej bramie pierwszy raz chłopak wyznał mi miłość. Zdziwiona zmianami: tych latarni tutaj nie pamiętam.

      Wkrótce usłyszała za plecami szmer. Przypominał brzęczenie muchy latającej przy jakimś oknie albo w ciemnej bramie. Ledwie dosłyszalny szept, kończący się na ato. To jej wystarczyło, żeby domyślić się całego zdania. Może powinna była przyjechać później, kiedy ludzie zamkną się w swoich domach. Ostatnim autobusem. Zwariowałaś, a jak wtedy wrócisz? Przenocuję tutaj. We własnym mieszkaniu i we własnym łóżku.

      Przed drzwiami Pagoety tłoczyła się grupka palaczy. Bittori miała ochotę ich ominąć. Ale jak? Cofając się i obchodząc kościół od drugiej strony. Zatrzymała się na chwilę, lecz natychmiast poczuła wstyd. Ruszyła więc dalej środkiem ulicy z wymuszoną naturalnością. Serce biło jej tak mocno, że przez moment miała obawy, że mężczyźni je usłyszą. Było ich czterech czy pięciu, szklanki w jednej ręce i papieros w drugiej. Przeszła obok, nie patrząc na nich. Kiedy się zbliżała, na pewno ją rozpoznali, bo nagle zamilkli. Jedna, dwie, trzy sekundy. Podjęli przerwane rozmowy, kiedy tylko Bittori dotarła do końca ulicy.

      Na oknach jej mieszkania żaluzje były spuszczone. W dolnej części fasady budynku wisiały dwa plakaty. Ten wyglądający na nowy zapowiadał jakiś koncert w San Sebastián, drugi, wyblakły i poszarpany, był reklamą Wielkiego Międzynarodowego Cyrku i wisiał dokładnie w miejscu, w którym pewnego ranka pojawił się jeden z wielu namazanych farbą napisów: TXATO ENTZUN PIF-PAF.

      Bittori weszła do bramy i poczuła, jakby cofnęła się w czasie. Ta sama lampa, stare skrzypiące schody, rozlatujące się skrzynki pocztowe, które wisiały w rzędzie – pewnego dnia Xabier zdemontował tę przypisaną do ich mieszkania. Żeby uniknąć kłopotów, powiedział. W jej miejscu widać było kwadrat w kolorze, jaki miały ściany przed laty, jeszcze przed narodzinami Nerei i syna Miren, tego drania. Piekło powinno istnieć właśnie dlatego, żeby mordercy odsiadywali w nim swoje wyroki przez wieczność.

      Poczuła zapach zimnego powietrza, starego drewna i stęchlizny. I w końcu niewidzialna ręka zaczęła rozluźniać uścisk na jej gardle. Klucz, zamek – weszła do mieszkania. W sieni natknęła się na Xabiera, dużo młodszego, który ze łzami w oczach mówił jej: nie możemy pozwolić, by nienawiść zatruła nam życie, ograniczyła nas, albo coś w tym rodzaju, nie pamiętała już dokładnie jego słów. Przypomniała sobie jednak, jak wiele lat temu w tym właśnie miejscu odpowiedziała ze złością:

      – Wspaniale, najlepiej zacznijmy śpiewać i tańczyć.

      – Proszę cię, mamo, nie rozdrapuj bardziej tej rany. Postarajmy się, żebyśmy z powodu tego, co się wydarzyło…

      – Co nam zrobili! – przerwała mu.

      – …nie stali się złymi ludźmi.

      Słowa. Nie da się ich zapomnieć. Nawet na chwilę nie dają jej spokoju. Plaga dokuczliwych owadów. Powinna otworzyć okna na oścież, żeby wygonić na zewnątrz słowa, narzekania, dawne smutne rozmowy uwięzione w czterech ścianach opuszczonego mieszkania.

      – Txato, Txatito, co chcesz zjeść na kolację?

      Txato uśmiechał się delikatnie ze zdjęcia na ścianie, twarz człowieka z góry skazanego na to, że zostanie zamordowany. Wystarczyło na niego spojrzeć, by wiedzieć, że kiedyś go zabiją. I te uszy. Bittori złączyła dwa palce, pocałowała ich opuszki, po czym przytknęła je delikatnie do czarno-białej twarzy na zdjęciu.

      – Jajka sadzone na szynce. Znam cię, jakbyś nadal żył.

      Odkręciła kran w łazience. Ku jej zdziwieniu, poleciała z niego woda, i do tego nie aż tak mętna, jak przypuszczała. Przejrzała zawartość szuflad, zdmuchnęła kurz osiadły na meblach i innych przedmiotach, zrobiła to i tamto, pokrzątała się tu i tam, i około wpół do jedenastej podciągnęła żaluzję w oknie sypialni – na tyle tylko, żeby światło lampy było widoczne z ulicy. Czynność tę powtórzyła w sąsiednim pokoju, ale bez włączania światła. Następnie przyniosła z kuchni krzesło i usiadła przy oknie w całkowitej ciemności, by jej postać nie rysowała się przez szczeliny między listwami.

      Ulicą przeszło kilku wyrostków. Pojedyncze osoby. Kłócąca się para – chłopak próbował pocałować dziewczynę, ale ona mu się opierała. Staruszek z psem. Bittori była przekonana, że prędzej czy później ujrzy przed domem jedno z nich. Skąd wiesz? Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, Txato. Kobieca intuicja.

      Czy przeczucie się sprawdziło? Tak, sprawdziło się, chociaż dopiero po pewnym czasie. Na kościelnej wieży wybiła jedenasta. Bittori rozpoznała go natychmiast. Przekrzywiony beret, zarzucony na ramiona sweter z zawiązanymi na piersi rękawami, pęk porów ściśniętych pod pachą. To znaczy, że wciąż uprawia warzywnik. Ponieważ zatrzymał się w kręgu światła rzucanego przez uliczną latarnię, wyraźnie widziała na jego twarzy mieszaninę niedowierzania i zdziwienia. Przystanął dosłownie na sekundę, później ruszył dalej, jakby ktoś ukłuł go szpilką w tyłek.

      – A nie mówiłam? Teraz powie żonie, że widział w oknie światło. Ona mu odpowie: jesteś pijany. Będzie ją jednak zżerać ciekawość i przyjdzie, żeby się upewnić. O co się ze mną założysz, Txato?

      Wybiła północ. Cierpliwości. Zobaczysz, że przyjdzie. I przyszła, oczywiście, że przyszła, prawie o wpół do pierwszej. Zatrzymała się dosłownie na chwilę w świetle latarni, spojrzała w stronę okna bez zdziwienia ani niedowierzania, marszcząc brwi, po czym natychmiast odwróciła się na pięcie, odeszła energicznym krokiem i zniknęła w ciemnościach.

      – Trzeba przyznać, że dobrze się trzyma.

      7

      Kamienie w plecaku

      Wstawił rower do kuchni. Lekki, szosówka. Dzień jak każdy, Miren przed stertą naczyń do zmywania.

      – Na takie drogie rupiecie znajdujesz pieniądze, co?

      – Tak, stać mnie, a co? Przez całe życie harowałem jak wół, do cholery.

      Nie dotykając ścian, bez trudu wniósł rower z piwnicy. Dobrze, że mieszkamy na pierwszym piętrze. Zarzucił go sobie na ramię jak w czasach, kiedy jako młody chłopak brał udział w wyścigach przełajowych. Była niedziela, siódma rano. Mógłby przysiąc, że nie robił hałasu. Mimo to Miren w nocnej koszuli czekała na niego, siedząc przy stole i patrząc z wyrzutem.

      – Można wiedzieć, po co przyniosłeś go do domu? Chcesz ubrudzić mi podłogę?

      – Muszę naciągnąć hamulec i przetrzeć ramę przed wyjazdem.

      – Dlaczego nie wyczyścisz go na dworze?

      – Bo ledwie co widać i jest zimno jak cholera. A ty dlaczego wstałaś o tej porze?

      Nie musiała mówić, że nie śpi od dwóch dni. Zdradzały ją podkrążone oczy. Powód? Światło sączące się przez szczeliny w żaluzji mieszkania tamtych. Nie tylko w piątek, również wczoraj, i jestem przekonana, że odtąd każdego dnia. A potem ludzie będą gadać, że to biedne ofiary i trzeba wokół nich tańczyć z uśmiechem na twarzy. Światło, żaluzja, ludzie, którzy widzieli Bittori na ulicy i od razu przybiegli donieść o tym Miren, wszystko to ożywiło