Fernando Aramburu

Patria


Скачать книгу

lat temu – ile? – ponad dwadzieścia, zaczęli podejrzewać, domyślać się, rozumieć. Arantxa pewnego dnia w kuchni odezwała się:

      – Pomyśl tylko, te wszystkie plakaty na ścianach jego pokoju. A ta drewniana przedstawiająca węża owiniętego wokół topora figurka, którą postawił na szafce?

      Pewnego popołudnia Miren wróciła do domu zaniepokojona/zdenerwowana. Joxe Mari wziął udział w ulicznej rozróbie w San Sebastián. Kto go tam widział?

      – Jak to, kto? Bittori i ja. A może myślisz, że spotykam się z jakimś mężczyzną?

      – Nie denerwuj się. Młody jest, krew się w nim burzy. Niedługo mu przejdzie.

      Miren, popijając herbatkę lipową, którą zaparzyła sobie naprędce, poprosiła w myślach świętego Ignacego o opiekę i radę. I obierając ząbki czosnku, żeby powkładać je w mięso wątłusza, przeżegnała się, nie wypuszczając z ręki noża. Podczas kolacji prowadziła nieprzerwany monolog w obecności milczących członków rodziny, wieszcząc poważne kłopoty, przypisując wyskoki Joxe Mariego wpływowi złego towarzystwa. Zrzucała winę na syna Manoli, syna rzeźnika, jednym słowem na całą cuadrillę.

      – W tych swoich ubraniach i z tym kolczykiem, który działa mi na nerwy, wygląda jak obdartus. Miał twarz zasłoniętą chustką.

      Czy w tamtych czasach Bittori i Miren były przyjaciółkami? Kimś więcej – siostrami. Najbliższymi sobie osobami. Mało brakowało, żeby razem wstąpiły do klasztoru, ale pojawił się Joxian, pojawił się Txato – para z barowych rozgrywek w mus, przyjaciele od wieczornych, głównie sobotnich biesiad, członkowie stowarzyszenia gastronomicznego3 i niedzielnego klubu turystyki rowerowej. I dwie przyjaciółki ubrane w białe suknie wyszły za mąż w miejscowym kościele – z tradycyjnym aurresku po wyjściu młodej pary – jedna w czerwcu, druga w lipcu tego samego, 1963 roku. W dwie tak pogodne niedziele, jakby zostały zamówione na tę okazję. Pary zaprosiły się wzajemnie. Miren i Joxian wyprawili wesele w sidreríi4, trzeba przyznać, że całkiem na poziomie, chociaż usytuowanej na obrzeżach miasteczka. W każdym razie w niezbyt drogim miejscu, gdzie pachniało skoszoną trawą i nawozem. Weselne przyjęcie Bittori i Txata odbyło się w luksusowej restauracji obsługiwanej przez elegancko ubranych kelnerów, ponieważ Txato – który w dzieciństwie biegał po miasteczku w dziurawych espadrylach – założył firmę transportową i dobrze mu się powodziło.

      Miren i Joxian spędzili miodowy miesiąc w Madrycie (cztery dni, tani hotelik w pobliżu Plaza Mayor), Bittori i Txato najpierw polecieli do Rzymu, gdzie wzięli udział w audiencji generalnej nowego papieża, a potem zwiedzili kilka włoskich miast. Miren, słuchając wspomnień z podróży swojej przyjaciółki, zauważyła:

      – Widać, że wyszłaś za mąż za bogatego człowieka.

      – Nawet nie zdawałam siebie z tego sprawy, kochana. W rzeczywistości poślubiłam go dla jego uszu…

      W dniu rozruchów przyjaciółki wracały z churreríi znajdującej się w starej części San Sebastián. Zatrzymały się u wylotu ulicy przy Bulwarze. W poprzek ulicy stał miejski autobus i płonął. Czarny dym ocierał się o elewację pobliskiego budynku i przesłaniał okna. Kierowca został dotkliwie pobity. Mężczyzna – pięćdziesięcio-, pięćdziesięciopięcioletni – siedział na ziemi z zakrwawioną twarzą, z trudem łapiąc powietrze przez otwarte usta. Dwoje przypadkowych przechodniów opatrywało go i pocieszało, podczas gdy ertzaina próbował im wytłumaczyć – sądząc po gestach – że nie mogą tam zostać.

      Bittori:

      – To jakaś burda.

      Ona:

      – Lepiej skręćmy w calle Oquendo i dojdźmy do przystanku autobusowego okrężną drogą.

      Nim jednak to zrobiły, obejrzały się za siebie. W oddali dostrzegły rząd furgonetek Ertzaintzy zaparkowanych przed ratuszem. Policjanci – w czerwonych hełmach, z kominiarkami na twarzach – zajęli pozycje. Strzelali gumowymi kulkami w tłoczącą się przed nimi młodzież, która obrzucała ich stałym repertuarem obelg po baskijsku i hiszpańsku: najemnicy, mordercy, skurwysyny.

      Tymczasem autobus płonął dalej ze stoickim spokojem w samym centrum walki ulicznej. Czarne kłęby dymu i smród spalonych opon rozprzestrzeniały się po okolicy, raniąc śluzówki nosów, szczypiąc w oczy. Miren i Bittori usłyszały, jak kilku przechodniów cicho narzeka, że przecież wszyscy płacimy za autobusy, że jeśli tak ma wyglądać walka o prawa narodu, to gaśmy światło i się stąd wynośmy. Żona syknęła do męża:

      – Ciii, jeszcze cię usłyszą.

      Nagle zauważyły go w tłumie zakapturzonych, z twarzą zakrytą chustką. Och! Joxe Mari. Co on tam robi? Niewiele brakowało, żeby Miren go zawołała. Chłopak wyszedł ze Starego Miasta tą samą ulicą, co one kilka minut wcześniej. Sześciu czy siedmiu innych młodych mężczyzn – wśród nich syn rzeźnika i syn Manoli – zatrzymało się na rogu przy sklepie rybnym. Joxe Mari był w grupie chłopaków, którzy przybiegli, trzymając w rękach plecaki. Kiedy postawili je na ziemi, ich towarzysze podchodzili do nich i wyciągali ręce po coś, czego Miren nie widziała. Bittori, która miała lepszy wzrok od przyjaciółki, stwierdziła: kamienie. Tak, to były kamienie. Rzucali je z całych sił w ertzainas.

      8

      Odległe zdarzenie

      Miren skupiła wzrok na błyszczącej obręczy koła. Odbicie nikłego porannego światła w rowerze Joxiana wystarczyło jej, żeby przywołała w pamięci pewne odległe zdarzenie. Gdzie? W tej samej kuchni. Przypomniała sobie najpierw, jak drżały jej ręce, kiedy przygotowywała kolację. Już na samo wspomnienie o tym poczuła lekką duszność, za którą wtedy obarczyła winą upał i unoszący się dym z patelni. Nawet po otwarciu okna oddychała z trudem.

      Wreszcie o dziewiątej trzydzieści, może o dziesiątej usłyszała, jak wraca. Charakterystyczny odgłos kroków na klatce schodowej. Po co zawsze tak biegnie? Już ja mu pokażę.

      Wszedł do mieszkania – rosły, dziewiętnastoletni, z włosami długimi do ramion i tym przeklętym kolczykiem. Joxe Mari, zdrowy, silny, zawsze wygłodniały chłopiec wyrósł na kawał chłopa. Przewyższał o dwie piędzi wszystkich członków rodziny oprócz młodszego brata, który też był wysoki, chociaż inaczej zbudowany. Jakby go określić? Gorka był szczupły, kruchy i według Joxiana miał więcej oleju w głowie.

      Zmarszczyła brwi i nie pozwoliła mu podejść i pocałować się na powitanie.

      – Gdzie byłeś?

      Jakby nie wiedziała! Przecież widziała go po południu na Bulwarze w San Sebastián. Od tamtej chwili wyobrażała go sobie, że leży w spalonym ubraniu, z rozciętym czołem, w szpitalu.

      Na początku próbował się wymigać od wyjaśnień. Był z natury bardzo wycofany. Uf, każde słowo trzeba było z niego wyciągać korkociągiem. Ponieważ nie odpowiadał, zrobiła to za niego. Dokładna godzina, miejsce, plecak pełen kamieni.

      – Chyba nie byłeś wśród tych, którzy podpalili autobus? Jeszcze ściągniesz na nas jakieś nieszczęście.

      – Jakie, do cholery, nieszczęście? – ryknął.

      A Miren? Najpierw pospiesznie zamknęła okno. Całe miasteczko go usłyszy. Siły okupacyjne, wolność dla Euskal Herria! Chwyciła rączkę patelni, gotowa się bronić – bo jeśli będę musiała mu przyłożyć, to mu przyłożę. Potem jednak spojrzała na gorącą oliwę i oczywiście zmieniła zdanie. Joxiana wciąż nie było.