Fernando Aramburu

Patria


Скачать книгу

nam o tym nie wspomniał. Przynajmniej nie mnie. Może matce. A może tylko ja o tym nie wiem? Gdzie teraz mieszka?

      – Nie wiadomo, tato. Przypuszczam, że wyjechał do Francji. Obiecali mi, że nam o tym powie, kiedy będzie mógł.

      – Kto ci obiecał?

      – Koledzy z miasteczka.

      Resztę drogi do ogródka przeszli w milczeniu. Na miejscu Joxian zapytał:

      – Jeśli pojechał do Francji, to jak, do cholery, chodzi do roboty?

      – Rzucił pracę.

      – Przecież jeszcze nie skończył praktyk.

      – No właśnie.

      – A piłka ręczna?

      – Też przestał grać.

      Pracowali we dwóch, każdy po innej stronie działki. Około południa Gorka powiedział ojcu, że musi już iść. Joxian uścisnął go na pożegnanie. Dziwne, nigdy się nie obejmowali, więc skąd ten nagły przypływ czułości?

      Joxian został sam w ogródku i do obiadu zgarniał łopatą brudny muł, tu i tam polał wodą z węża i rozłożył narzędzia, które znalazł w błocie, żeby wyschły na słońcu. Francja? Czego ten dureń, do cholery, szuka we Francji? I z czego żyje, skoro nie pracuje?

      12

      Ogrodzenie

      Zbudowali mur. Kto? Joxian, Gorka – obiecał przyprowadzić kolegę, ale ten w końcu nie przyszedł – i Guillermo (Guillermo!), w tamtych czasach jeszcze sympatyczny i uczynny zięć.

      Wiele lat wcześniej, w kuchni, Arantxa powiedziała:

      – Mam chłopaka, mamo.

      – Ach, tak? To ktoś z miasteczka?

      – Mieszka w Renteríi.

      – Jak ma na imię?

      – Guillermo.

      – Guillermo! Nie pracuje chyba w Gwardii Obywatelskiej?

      W rzeczywistości nie daliby rady bez pomocy Txata. Za cholerę! Bo Txato nie dość, że pożyczył im szalunki, to jeszcze załatwił betoniarkę. A Joxian nigdy się nie dowiedział, ile to kosztowało i czy kierowca dostał zapłatę za swoją pracę. Txato powiedział: nic się nie martw, firma budowlana winna mi jest kilka przysług. Ostatecznie Joxian zapłacił tylko za beton. Nie zdążył jeszcze porządnie uprzątnąć ogródka i naprawić szopy, a już mógł nacieszyć wzrok widokiem nowiutkiego muru odpornego na powodzie, a przynajmniej takie – jak twierdził Txato – jak ta sprzed miesiąca.

      Był tylko jeden kłopot: poniżej muru znajdowała się zapadlina wielkości stawu, w którym można byłoby hodować ryby. To skojarzenie przyszło na myśl Joxianowi i od razu wyobraził sobie okaz wielkości tuńczyka. Txato stwierdził: eee, to się da naprawić. I spełnił obietnicę, którą dał w Pagoecie. Zajęło mu to trochę czasu. Jak długo? Około dwóch tygodni. Wtedy dostał zlecenie na transport do Andosilli w Nawarze. W drodze powrotnej kazał kierowcy przywieźć ładunek ziemi uprawnej. Najwyraźniej w Nawarze też ktoś był mu winien przysługę. Wielu ludzi miało u Txata dług wdzięczności. Oczywiście Joxian też był mu wdzięczny. Ale jeśli trzeba zapłacić, to zapłaci.

      Inny problem: zrzucili ładunek z ciężarówki, Txato za kierownicą, ziemia o odcieniu bardziej czerwonym niż miejscowa – podobno dobrze uprawia się na niej winorośl – okazało się jednak, że było jej za mało do zasypania zapadliska.

      Joxian:

      – Brakuje co najmniej trzech wywrotek.

      Rozwiązanie: niech Joxian zrobi tarasy uprawne.

      – Podzielisz działkę na dwa poziomy połączone ze sobą schodkami albo podjazdem dla taczki. W razie kolejnej powodzi woda zbierze się tylko w dolnej części ogródka. Przy odrobinie szczęścia szlag ci trafi tylko część grządek, a nie wszystkie jak ostatnim razem.

      Wszyscy zgadzali się co do tego, że Txato umiał w lot znaleźć rozwiązanie, miał pomysły. Był, jak to się dawniej mówiło, nie w ciemię bity. Joxianowi natomiast brakowało bystrości. Taki jego los. Gdyby był obrotniejszy, zostałby wspólnikiem w firmie transportowej, ale wahał się, zabrakło mu odwagi. I Miren mu to wyperswadowała. Przedsiębiorczy i odważny był Txato. Powtarzali to wszyscy sąsiedzi, aż nagle pewnego dnia TXATO ENTZUN PIF-PAF, przestali wspominać o nim w rozmowach, jakby nigdy nie istniał.

      Rzeczywiście miał pomysły, ale miał też pewien problem. Jaki? Taki:

      – Przysłali mi kolejny list.

      ETA, organizacja zbrojna rewolucji baskijskiej, zwraca się do Pana o przekazanie dwudziestu pięciu milionów peset tytułem podatku na utrzymanie struktury zbrojnej niezbędnej do prowadzenia baskijskiej walki wyzwoleńczej mającej na celu niepodległość i socjalizm. Zgodnie z zebranymi danymi przez służby informacyjne organizacji itd.

      Spędzało mu to sen z powiek. Joxian stwierdził, że to normalne, że każdy by się martwił.

      – A rodzina?

      – Nie wiedzą.

      – Tym lepiej dla nich.

      Chciał im oszczędzić nocnych koszmarów, a poza tym początkowo – w swojej naiwności, wielkiej naiwności – sądził, że problem da się szybko rozwiązać, jakby chodziło o zwykły interes. Zapłacę i będę miał spokój. Listy opatrzone symbolem ETA – wężem oplatającym topór – przysyłano mu do biura. Pierwsze żądanie: milion sześćset tysięcy peset. Nie mówiąc nic nikomu, wsiadł do samochodu i pojechał do Francji na spotkanie z aktualnym Panem Oxią5. W drodze powrotnej pędził autostradą, słuchając muzyki i odczuwając ulgę. Skurwysyństwo, ale nie ma na nie rady. Kilka dni później w zamachu zginął człowiek – zrozpaczona wdowa, osierocone dzieci, potępienie i sprzeciw. Txato poczuł wyrzuty sumienia, niech to szlag, na samą myśl, że jego pieniądze mogły posłużyć do sfinansowania kupna materiałów wybuchowych i broni. Joxian rozumiał przyjaciela. Tak czy owak zapłacił swój haracz i miał nadzieję, że przez pewien czas, może nawet na kilka lat, dadzą mu spokój. Mrzonki! Po niecałych czterech miesiącach dostał następny list.

      – Teraz żądają dwadzieścia pięć milionów. To masa pieniędzy.

      Joxian stwierdził solidarnie:

      – Baskowie nie powinni robić takich rzeczy Baskom.

      – Powiedz, czy ja wyglądam na ciemiężyciela? Przez całe życie haruję jak wół i daję innym pracę. W tej chwili mam czternastu pracowników na umowie o pracę. Co mam zrobić? Przenieść firmę do Logroño i zostawić ich na lodzie, bez środków do życia i ubezpieczenia?

      – Może zaszła pomyłka i przysłali ci list skierowany do kogoś innego?

      – Biedny nie jestem, to prawda, ale po odjęciu kosztów, podatków dla jednych, a teraz podatków dla drugich i przeróżnych innych wydatków, których możesz się domyślić: na naprawy, paliwo, raty kredytowe i tym podobne, okazuje się, że bynajmniej nie opływam w złoto. Jakim cudem, do cholery, mam opływać? Nie wiem, co ludzie sobie wyobrażają. Od dziesięciu lat jeżdżę tym samym samochodem. Kilka ciężarówek powinno już pójść na złom, ale skąd mam wziąć na nowe? Jakiś czas temu złożyłem wniosek o kredyt, żeby wymienić dwa pojazdy. Najbardziej mnie jednak boli, że ktoś z ludzi, którym daję pracę, poleciał z jęzorem do terrorystów: „Słuchajcie, ten to ma pieniędzy jak lodu!”.

      Potrząsał nerwowo głową, oczy miał podkrążone z niewyspania.

      – O siebie się nie martwię.