o te listy.
– Listy? Jakie listy?
– Oh, nie powiedział ci?
15
Spotkania
Dwie plamy białych, wyschniętych odchodów na płycie grobu i jedna dużo większa strużka na literach wyrytych w nagrobku. Przeklinając, przypisała występek przeklętym gołębiom. Jakim cudem jeden ptak jest w stanie wydalić z siebie tyle gówna? Setki, tysiące, morze grobów, a te śmierdziuchy musiały przylecieć i zesrać się na grobie Txata.
– Pięknie cię załatwiły. Może przyniesie ci to szczęście.
Zawsze żartowała. A co miała robić? Codziennie otwierać ranę na nowo? Wyczyściła, co mogła, suchymi liśćmi i powyrywanymi tu i ówdzie kępkami trawy. Mam nadzieję, że resztę zmyje deszcz, wyszeptała, wpatrując się w horyzont nad miastem, gdzie w oddali widać było samotną chmurę. I usiadła jak zwykle na kwadratowym kawałku folii i chuście.
– Codziennie jeżdżę do miasteczka. Czasami zabieram ze sobą obiad do podgrzania. Wiesz co? Postawiłam na balkonie geranium. Dobrze usłyszałeś. Duże i czerwone, żeby wiedzieli, że wróciłam.
Opowiedziała mu, że już nie wysiada na przystanku w strefie przemysłowej. A przedwczoraj, nie uwierzysz, zebrała się na odwagę, żeby wejść do Pagoety. O jedenastej rano. Niewielu klientów. Na pierwszy rzut oka żadnego znajomego. Za barem stał syn właściciela lokalu. Bittori kusiło od kilku dni, żeby zajrzeć tam po wielu latach nieobecności. Nawet nie chciało jej się pić. Nie kierowało nią pragnienie ani głód, ani też odrobina ciekawości, ale coś bardziej intensywnego, co wrzało w głębi jej umysłu.
– Ja tam swoje wiem.
Z wnętrza dochodził typowy hałas: głosy przerywane wybuchami śmiechu. Wejść czy nie wejść? Weszła. Natychmiast zapadła cisza. Klientów było może z kilkunastu. Nie policzyła. Wszyscy zamilkli jednocześnie i odwrócili wzrok. Gdzie patrzyli? W innym kierunku, byle nie na nią. Chłopak, który wycierał blat, lawirując ścierką między talerzami z pinxos, też na nią nie patrzył. Cisza. Agresywna? Wroga? Nie, raczej przeładowana znakami zapytania, zdumieniem. Czy na pewno?
– Takie rzeczy łatwo wyczuć, Txato.
Bar miał kształt litery „L”. Bittori usiadła przy krótszym boku, plecami do wejścia. Korzystając z faktu, że nikt nie zwraca na nią uwagi, rozejrzała się po lokalu. Podłoga wyłożona dwukolorowymi płytkami, wentylator pod sufitem, na półkach rzędy butelek. Pomijając kilka szczegółów, bar się nie zmienił. Wyglądał tak samo jak w czasach, kiedy przychodziła tu ze swoimi małymi dziećmi, żeby kupić im lody. Niezapomniane pomarańczowe i cytrynowe sorbety na patyku, które nie były niczym innym tylko mrożonym w foremkach sokiem owocowym.
– Przysięgam, że prawie nic się tam nie zmieniło. Stoliki, przy których graliście w karty, nadal stoją w tym samym miejscu, przy ścianie obłożonej boazerią. Sala jadalna w głębi lokalu. Do łazienki schodami w dół. Nie ma już stołu z piłkarzykami ani maszyny z kulkami, która robiła tyle hałasu, zastąpił je automat do grania – to jedna z niewielu nowości. Ach, na barze stoi skarbonka na datki dla uwięzionych bojowników, w miejscu starych plakatów z korridy wiszą nowe, piłkarskie i z wyścigów łodzi traineras, i na tym koniec zmian. Wygląda na to, że teraz interes prowadzi syn.
W końcu chłopak do niej podszedł.
– Co podać?
Na próżno starała się złapać wzrokiem jego spojrzenie. Mężczyzna – trzydzieści kilka lat, dla niej jeszcze dzieciak, okrągły kolczyk w uchu, dłuższy kosmyk włosów na karku – dalej wycierał ścierką blat, tym razem jednak tuż przed Bittori. Zapytała go, żeby zagaić rozmowę, czy ma kawę bez kofeiny. Miał. Klienci baru wrócili do swoich rozmów. Bittori ich nie znała. Chociaż ten siwy, czy to czasem nie jest…?
– Jestem pewna, że wszyscy myśleli o tym samym: to żona Txata. Wychodząc, miałam ochotę się odwrócić i powiedzieć do nich spokojnie z progu: to ja, Bittori. A co? Nie mogę spędzać czasu w swoim miasteczku?
Nie okazywać rozgoryczenia. Nie płakać przy świadkach. Patrzeć ludziom prosto w oczy, do obiektywów aparatów fotograficznych. Przyrzekła to sobie w domu pogrzebowym, przed leżącym w trumnie Txatem.
– Ile płacę?
Barman odpowiedział, nie podnosząc wzroku. Aby nie grzebać w portmonetce, Bittori podała mu banknot dziesięcioeurowy. Czekając na resztę, zbliżyła się do rogu kontuaru, gdzie stała… Co? Skarbonka. Z przodu naklejka: Dispersiorik ez. Bittori poczuła nieodpartą pokusę – spływała jej lewym ramieniem do łokcia, ręki i małego palca. Tylko niech nikt nie zauważy, niech nikt nie zauważy. Jakby od niechcenia wyciągnęła palec i paznokciem musnęła dolną część skarbonki. Trwało to krócej niż ułamek sekundy. Natychmiast cofnęła palec, jakby dotknęła płomienia.
– Nie powiem ci, dlaczego to zrobiłam, bo sama nie wiem. Poniosło mnie.
Wyszła z baru. Błękitne niebo, przejeżdżające samochody. Nie zdążyła dojść do zbiegu ulic, kiedy ją zobaczyła.
– Na początku jej nie poznałam.
Kiedy jednak zrozumiała, kto to jest, Jezus, Maria, Józefie święty! Osłupiała z wrażenia i swego rodzaju strachu. Naprawdę ją sparaliżowało. Kobiety szły dalej, a Bittori nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Wbiło ją w ziemię. Przecież to jest…
– Opowiem ci dokładnie.
Bittori szła słoneczną stroną ulicy. Przeciwległym chodnikiem, w przeciwnym kierunku do niej zdążało kilka osób, między innymi niska kobieta o rysach andyjskiej Indianki. Peruwianka albo z tamtego regionu, nieważne. Pchała przed sobą wózek inwalidzki, na którym siedziała inna kobieta z głową opadającą lekko na jedno ramię i podkurczoną ręką. Drugą dłonią poruszała bez problemu.
– Wtedy zauważyłam, że pokiwała do mnie. W każdym razie potrząsnęła ręką blisko piersi, jakby chciała mnie pozdrowić. I patrzyła na mnie, ale nie na wprost. Jakby ci to wytłumaczyć? Twarz miała zwróconą w bok i uśmiechnęła się szeroko, jakby wymuszenie, przymrużone oczy, ślina w kąciku ust. Na pierwszy rzut oka była nie do poznania, przysięgam. Wyglądała, jakby miała drgawki, rozumiesz? No dobrze, to była Arantxa. Jest sparaliżowana. Nie pytaj, co jej się stało. Nie miałam odwagi przejść przez ulicę i ją o to zapytać.
Bittori nie była pewna, czy Arantxa ją pozdrawiała, czy dawała znaki, żeby podeszła. Skupiona na pchaniu wózka opiekunka niczego nie zauważyła. Szły niespiesznie dalej, a Bittori stała, obserwując je z prawdziwym żalem, dopóki nie straciła ich z oczu.
– Teraz wiesz już wszystko, Txato. Cóż mogę dodać? Żal mi jej. Zawsze uważałam, że Arantxa była najlepsza z całej ich rodziny. Polubiłam ją, jeszcze kiedy była dzieckiem. Najrozsądniejsza i najnormalniejsza z nich wszystkich. Już ci kiedyś wspomniałam, że jako jedyna okazała mnie i naszym dzieciom współczucie.
Złożywszy foliowy kwadrat i chustę, Bittori ruszyła do wyjścia z cmentarza, lawirując między grobami, okrężną drogą, i bacznie się rozglądając, żeby nikogo nie spotkać. Kiedy dochodziła już niemal do bramy, w luce między dwoma nagrobkami zauważyła gołębicę i napuszonego w zalotach gołębia. Sio! Wystraszyła ptaki mocnym tupnięciem.
16
Niedzielna msza
Dzwon jest ten sam, ale w niedzielę wczesnym rankiem nie brzmi tak jak w pozostałe dni. Niedzielne dźwięki są spokojniejsze, mniej ponure, mniej ponaglające, jakby ogłaszały w leniwym rytmie: