Fernando Aramburu

Patria


Скачать книгу

Nie pomyliła się. Stojąc wciąż w tym samym miejscu, spokojnie zapytała:

      – To onkolog, prawda?

      Xabier skinął głową i uśmiechnął się, chcąc ująć temu stwierdzeniu dramatyzmu. Zniknął wśród krzewów tamaryszku, lekko przygarbiony, może dlatego, że przy swoim dużym wzroście musi pochylać się za każdym razem, kiedy z kimś rozmawia. Trudno uwierzyć, że mężczyzna z jego pozycją jest wciąż samotny. Może to dlatego, że nie potrafi się porządnie ubrać?

      18

      Wakacje na wyspie

      Nieprawda, takie rzeczy po prostu czasem się zdarzają albo – jak mówi matka – tak postanowił Bóg czy też święty Ignacy w jego imieniu. A to pech. Dlaczego ja? I tak dalej, i tak dalej. Posiadała pełen repertuar skarg typowych dla ofiar nieszczęść (ha, ha, ha, nie bądź cyniczna, moja droga), które wciąż powtarzała w myślach. I pewnego dnia zapytała za pomocą iPada Gorki – swojego smutnego braciszka, a może po prostu wystraszonego – czy miałby może ochotę opisać jej historię, skoro jest pisarzem. Gorka spojrzał na nią z przerażeniem i pospiesznie odpowiedział, że pisze książki tylko dla dzieci. Arantxa ponownie pokazała mu ekran tabletu: „Kiedyś sama to zrobię i opowiem o wszystkim”. Nie pierwszy raz zapowiadała – grożącym tonem? – ten zamiar.

      W takich chwilach Miren się złościła:

      – Jak chcesz pisać, skoro samodzielnie nie możesz nawet umyć zębów? I po co? Żeby całe miasteczko dowiedziało się o nieszczęściach, które spadły na naszą rodzinę?

      Arantxa patrzyła na nich (w kuchni, niedziela, pieczony kurczak) z wózka inwalidzkiego, przytomniejsza (nie przesadzaj, dziewczyno) od nich wszystkich razem wziętych. Rodzina frajerów! Ojciec postarzał się, pomarszczył ze smutku, siedział z tłustą plamą na przodzie koszuli, od dwudziestu lat nie mając pojęcia, co się wokół niego dzieje. Gorka, który mieszka – ukrywa się? – w Bilbao i przez długie okresy nie daje znaku życia. Drugi brat, nieobecny, ale jakby wciąż z nimi był, bo przez cały czas o nim rozmawiają. Rodzinny osiłek gnije w więzieniu od ilu lat? Nawet nie pamiętam. I ama, która jest czuła i empatyczna mniej więcej tak samo jak rura wydechowa motocykla, chociaż trzeba przyznać, że jest dobrą kucharką. Arantxa patrzyła, jak rodzice przeżuwają w milczeniu, pochyleni nad swoimi talerzami, i czuła, jak gorycz – a może uraza? – wzbiera jej w piersi i podchodzi do gardła (opanuj się, dziewczyno). Zamykała wtedy oczy i znów w myślach prowadziła wypożyczony samochód tamtym odcinkiem otoczonej sosnami drogi, w odległości kilku kilometrów od Palmy.

      Wybrały się na wakacje do Cala Millor. Kto? Matka z córką. W sierpniu, dwutygodniowy pobyt w tanim hotelu bez widoku na morze, ale położonym niezbyt daleko od plaży. Endika, wtedy siedemnastoletni, nie chciał z nimi jechać. Nie i nie. Młodsza córka też nie okazała dużej ochoty, ale matka przekonała ją obietnicami różnych atrakcji, lekkim szantażem emocjonalnym i zakupem aparatu fotograficznego mimo słabych ocen na świadectwie. Arantxa chciała przede wszystkim stracić z oczu Guillerma. Pojechałaby gdzieś sama, ale nie miała sumienia zostawić dzieci na łasce ich ojca. Małżeństwo? Cóż, ich związek trudno było wciąż tak nazywać. Bez przerwy się kłócili. Bywało, że nie odzywali się do siebie przez wiele dni, a jeśli zmuszeni byli na siebie spojrzeć, robili to z pogardą, nienawiścią i obrzydzeniem. Mieli jednak dzieci. Byli związani ze sobą finansowo. Razem kupili dom. Co powie rodzina? Arantxa postanowiła się nie poddać, chociaż w głębi duszy czuła ogromną niepewność, naprawdę, tymczasem jej mąż spotykał się z jakąś kobietą, i wcale się z tym nie krył.

      – Skoro nie chcesz się ze mną pieprzyć, muszę go przecież gdzieś wsadzać.

      Zwracał się do niej w taki właśnie sposób. I to w obecności dzieci lub gdy były na tyle blisko, że mogły słyszeć jego gorzkie oskarżenia, wyrzuty i krzyki.

      Trzynastoletnia Ainhoa:

      – Eee, wolę zostać tutaj z koleżankami, mamo.

      – Bardzo cię proszę.

      Pojechały we dwie. Guillermo odwiózł je swoim samochodem na lotnisko. Kiedy Ainhoa poprosiła o muzykę, włączył radio na cały regulator. Pewnie żeby nie musieć ze mną rozmawiać. Na koniec wyjął z bagażnika walizki, szybko ucałował córkę i życzył szczęśliwej podróży – nie wiadomo, czy im, czy chmurom, bo mówił, unosząc do góry wzrok jak jakiś święty z obrazka – po czym natychmiast odjechał. Nie pofatygował się nawet, żeby pomóc im zanieść bagaże do stanowiska odpraw. Wróćmy jednak do momentu, kiedy podążałam ku pieprzonej katastrofie, która zaczaiła się na mnie wśród sosen Majorki i musiała się wydarzyć akurat wtedy, kiedy zaczynałam cieszyć się kilkoma dniami relaksu, bez łez, złości, kłótni, towarzystwem córki, ze słońcem i morskimi kąpielami. Nie wspominając o erotycznych igraszkach z obcokrajowcem mieszkającym w tym samym hotelu co my. Służyły mi głównie do tego, żeby zaspokoić dawno zapomniane emocje i wynagrodzić sobie upokorzenia, jakie fundował mi Guillermo, uważając się za ogiera, casanovę, gdy w rzeczywistości był ledwo dającym sobie radę w łóżku świntuchem.

      Minęły Manacor i inne miejscowości. Objawy? Żadnych. Arantxa, gryząc apatycznie kurczaka, którego matka pokroiła jej na drobne kawałki, przywołała w pamięci wypożyczony samochód – bańkę szczęścia. Ona za kierownicą, Ainhoa w okularach słonecznych, na siedzeniu pasażera, wymieniała SMS-y swoim słabym angielskim (trzeba było mnie słuchać i się uczyć) z młodym Niemcem. Poznała go na plaży i zakochała się w nim do nieprzytomności. Jaka piękna jest miłość w tym wieku! A w oddali pod błękitnym porannym niebem czekały sosny, żeby przebić jej bańkę szczęścia.

      Straciła czucie w nogach. Udało się jej – Bóg tylko wie jak – zatrzymać samochód pośrodku jezdni. Istnieje też możliwość, że sam się zatrzymał, droga bowiem prowadziła na tym odcinku lekko pod górę, a Arantxa szybko zaciągnęła hamulec ręczny, ponieważ rękoma mogła poruszać. Była w stanie też myśleć, mówić, widzieć i oddychać, i w rzeczywistości nic jej nie bolało.

      – Co robisz, mamo? Dlaczego hamujesz?

      – Wysiądź i wołaj o pomoc. Coś się ze mną dzieje.

      Piątek. Co za pech, moje dzieci, dlaczego to się musiało przydarzyć właśnie mnie?, powtarzała do siebie, jadąc karetką. Sanitariusz zadawał jej pytania. Żeby nie straciła przytomności? Odpowiadała z roztargnieniem. Niemal całą przestrzeń w jej umyśle zdominowały myśli o dzieciach, pracy, przyszłości, ale przede wszystkim o dzieciach: takie jeszcze młode, co się z nimi stanie, jeśli mnie zabraknie?

      Sobota, niedziela. Arantxa stopniowo się uspokajała, przekonana, że wszystko skończy się tylko na strachu. Ainhoa rozhisteryzowana zachowywała się okropnie. Dlaczego? Po pierwsze, nie chciała się przenieść do hotelu do Palmy ani zostać sama w Cala Millor, po drugie, wyspa wydawała się jej teraz więzieniem i najchętniej wsiadłaby w pierwszy lepszy samolot, żeby wrócić do domu. Pozwolono jej spać w szpitalu na fotelu przy łóżku matki. Guillermo nie odbierał telefonu. Endika gdzieś przepadł. Bo w domu na pewno go nie było. Mam nadzieję, że się w coś nie wpakował. Wreszcie w poniedziałek lekarz wspomniał o wypisie ze szpitala następnego dnia, zmęczonym głosem udzielił kilku porad, zasugerował, żeby Arantxa poddała się dokładnym badaniom w swoim miejscu zamieszkania. Oznajmiła więc przez telefon matce, a potem Guillermowi, by nie przyjeżdżali po nią na Majorkę, że wrócą z Ainhoą w zaplanowanym terminie. Co więcej, postanowiła spędzić ostatnie pięć dni, które im zostało z wakacji, w Cala Millor.

      Ainhoa:

      – Nudzi mi się tutaj.

      – A ten Niemiec? Nie pożegnasz się z nim?

      Nagle