Fernando Aramburu

Patria


Скачать книгу

Miej odrobinę szacunku. Jeśli nie do mnie, to przynajmniej do swojej córki, której nigdy nie nazwałbym ciężarem, tak jak ty to robisz. Rzucił w jej stronę dwa banknoty pięćdziesięcioeurowe.

      – Proszę, to na pokrycie wydatków, na które naraziła cię moja córka.

      I poszedł sobie.

      21

      Najlepsza z nich wszystkich

      Pamiętał o obietnicy złożonej matce: jeśli dowie się czegoś nowego, natychmiast ją o tym powiadomi. I tak się właśnie stało. Dlatego podczas przerwy obiadowej zamknął się w swoim gabinecie i do niej zadzwonił.

      Na biurku komputer, kartki, różne drobiazgi i zdjęcie w srebrnej ramce. Jego ojciec. Spojrzenie jego świętej pamięci ojca, szczere, czyste, dobrotliwe, nieznacznie uniesione brwi ostrzegają: zabraniam ci być niesprawiedliwym. Twarz pracowitego i energicznego człowieka, który miał co prawda ograniczone, ale jasne poglądy i żyłkę do interesów.

      Matka nie odbierała telefonu. Pojechała do miasteczka? Czekał dłuższą chwilę. Czternaście, piętnaście sygnałów. Jeśli będzie trzeba, będzie dzwonił przez cały dzień. Dopóki matka nie zrozumie, że to nie pomyłka ani nie firma telekomunikacyjna, która chce przeprowadzić ankietę wśród klientów, ani żaden kolejny cwaniak próbujący sprzedać jej raj w formie korzystnej (dla kogo?) umowy, tylko on. Odbierz, wiem przecież, że tam jesteś. Szesnaście sygnałów. Odliczał, pukając końcem długopisu w bloczek notatnika. Nagle matka odebrała.

      Cichy, podejrzliwy głos:

      – Słucham?

      – To ja.

      – Co się stało?

      Czy pamięta Ramóna.

      – Jakiego Ramóna?

      – Ramóna Lasę.

      – Tego, który pracował na pogotowiu jako kierowca?

      – Wciąż jest kierowcą.

      Otóż Ramón Lasa – spokojny facet, nacjonalista, ale unikający kłopotów – chociaż nie mieszka już w miasteczku, często odwiedza tam swoją rodzinę i wciąż jest członkiem tamtejszego stowarzyszenia gastronomicznego. Xabier spotkał go w szpitalnej kawiarni. Na sto procent coś wie. A jeśli nie, to trudno. Zapytać nie zaszkodzi. Podszedł do niego, udając, że nagle zauważył go przy barze, jak miesza łyżeczką kawę, i zapytał jakby nigdy nic:

      – Pamiętasz Arantxę?

      – Oczywiście, biedaczka. Każdego popołudnia przyjeżdża na fizjoterapię. Przywiozłem ją kilka razy.

      Xabier do matki:

      – Aby nie wyjść na wścibskiego, powiedziałem mu, że niedawno się dowiedziałem o udarze Arantxy i dla niepoznaki rzuciłem kilka szczegółów: Majorka, latem dwa tysiące dziewiątego roku, prawda? Potwierdził. Dodałem, że jest mi jej bardzo szkoda, bo to prawda. Arantxa jest najlepsza z nich wszystkich.

      – Najlepsza? Jedyna dobra osoba.

      – Próbowałem podstępem wyciągnąć z Ramóna informacje.

      – Dobrze, do rzeczy. Czego się od niego dowiedziałeś?

      Kilku szczegółów, które były w miasteczku tajemnicą poliszynela. Przede wszystkim, że po wypadku odszedł od niej mąż. Ramón Lasa powiedział głośno to, co uważali wszyscy: skończony bydlak.

      – Nie użył dokładnie tych słów, ale możesz mi wierzyć, że jego ton mówił sam za siebie. Dodał, że na domiar złego facet uzyskał prawa do opieki nad ich dziećmi. Dokładniej mówiąc, nad córką, bo syn ma ponad dwadzieścia lat.

      – Mieszka nadal z ojcem?

      – Nie pytałem.

      – To błąd.

      Guillermo (Ramón nazywał go Albertem, ale wolałem go nie poprawiać, by nie pomyślał, że wiem więcej, niż mówiłem) zamieszkał z inną kobietą. Ramón nie był pewien, czy się pobrali, ale nie słyszał też, by Guillermo rozwiódł się oficjalnie z Arantxą. W każdym razie nie bywa w miasteczku w odróżnieniu od dzieci, które odwiedzają swoją matkę.

      – Jeśli bardzo zależy ci na tym, żeby się dowiedzieć, czy się rozwiedli, zadzwonię do mojej matki, ona na pewno to wie i o tej porze już nie śpi – dodał na koniec.

      – Nie, nie trzeba. Po prostu niedawno się dowiedziałem, co stało się biednej Arantxie, i jestem w szoku.

      To nie wszystko. Alberto (znów to samo, Guillermo, do cholery) sprzedał mieszkanie w Renteríi i podzielił się z Arantxą pieniędzmi po połowie. Mieszkańcy miasteczka przeprowadzili zbiórkę – skarbonki stały w barach i sklepach – zorganizowano też loterię fantową, mecz charytatywny i kilka innych inicjatyw, których szczegółów Ramón nie zna. W każdym razie wiele osób pomogło w pokryciu kosztów przewozu Arantxy ze szpitala na Majorce do Barcelony i jej późniejszego pobytu w specjalistycznej klinice.

      Xabier spojrzał prosto w oczy ojca, który patrzył na niego ze zdjęcia. Bądź sprawiedliwy, bądź szczery, bądź uczciwy, cokolwiek będą gadać. Matka milczała.

      – Słuchasz mnie?

      – Mów dalej.

      – Ramón nie powiedział, co to była za klinika, a ja go o to nie zapytałem, żeby nie wydać się zbyt natarczywy. Poza tym bez trudu udało mi się dowiedzieć, że Arantxa była leczona przez osiem miesięcy w Instytucie Guttmanna. Streszczę ci w kilku słowach: to klinika w Badalonie specjalizująca się w leczeniu i rehabilitacji pacjentów z uszkodzeniami rdzenia kręgowego i mózgu. Jedna z najlepszych, jak możesz się domyślić. Oczywiście pobyt tam wiąże się z kosztami, które przekraczają możliwości finansowe rodziny.

      – Odkąd ich znam, nigdy im się nie przelewało. Twój ojciec czasami pomagał im dyskretnie i bezinteresownie. I sam widzisz, jak się nam odwdzięczyli.

      – W każdym razie Arantxa przez pewien czas leczyła się w Instytucie Guttmanna, po czym wróciła do miasteczka i teraz przyjeżdża na rehabilitację do mojego szpitala.

      – Coś jeszcze?

      – To wszytko. Byłaś wczoraj u doktora Arruabarreny? Co ci powiedział?

      – Oj, zapomniałam. Zupełnie wyleciało mi to z głowy.

      – Ważne, żeby cię zbadał.

      – Ważne czy pilne?

      – Ważne.

      Pożegnali się – dwoje cierpiętników – z chłodną czułością, z czułym chłodem. Xabier, w białym fartuchu, wbił wzrok w kropki tuszu, którymi pokryta była górna kartka notatnika. Potem spojrzał na ojca – bądź sprawiedliwy, dbaj za mnie o matkę – a później popatrzył na białe drzwi, które pewnego popołudnia przed wieloma laty – iloma? dwunastoma, trzynastoma? – otworzyły się nagle i w których stanęła Arantxa ze smutkiem na twarzy.

      – Przyszłam ci powiedzieć, że jestem siostrą mordercy.

      Weszła do gabinetu, zanim zdążył ją zaprosić, ale nie chciała usiąść.

      – Wyobrażam sobie, jak bardzo cierpicie. Naprawdę jest mi przykro, Xabierze. Barkatu.

      Drżały jej usta. Mówiła szybko, pewnie dlatego, żeby nie wybuchnąć płaczem. Wyraźnie zdenerwowana mówiła o przyjaźni, żalu, wstydzie, po czym nagłym ruchem położyła na biurku zielono-złoty przedmiot, którego Xabier na początku nie rozpoznał. Oniemiały, zakłopotany, zareagował z podejrzliwością. Odchylił się nawet lekko do tyłu, myśląc/obawiając się, że jej gest został podyktowany agresją. Chodziło jednak o zwykłą plastikową