się dzwonek u drzwi. Otworzyła i zanim Celeste przejechała wózkiem przez próg, Miren rozpoznała bransoletkę. Tego mi jeszcze brakowało. Najpierw geranium, a teraz to. Całując córkę na powitanie, przyjrzała się ozdobie z bliska. Nie było wątpliwości. W pamięci przywołała obrazy z odległego lata, pewnego upalnego wieczoru podczas festynu w miasteczku. Przypomniała też sobie, że Franco zmarł rok wcześniej. Obie pary spacerowały ulicami ze swoimi dziećmi. Śmiały się z występów bertsolaris. Miren mniej niż pozostali, bo Joxe Mari psuł jej swoim zachowaniem wieczór. Niespokojne dziecko, trudne dziecko, kawał łobuziaka. Co chwilę wdrapywał się na drewnianą scenę, aż jeden z występujących go upomniał. Chłopiec próbował potem zejść z kręcącej się karuzeli, i poplamił koszulkę czymś tłustym, ale Joxian sprawiał wrażenie dumnego z faktu posiadania syna, który zachowywał się jak dzikus.
– Nie jest dziki, tylko zdrowy.
Potem Joxe Mari rozdarł spodnie i miałam ochotę strzelić go w twarz na środku ulicy. Pranie i cerowanie spadnie oczywiście na nią. Wycedziła przez zęby:
– Popamiętasz mnie, kiedy wrócimy do domu.
Joxian kupił każdemu z dzieci po ptysiu z kremem. Kiedy żarłok Joxe Mari pochłonął swój dwoma kęsami, po czym ugryzł ciastko Nerei, dziewczynka nie chciała jeść go dalej. Joxian kupił jej nowego ptysia, jakbyśmy byli nie wiadomo jak bogaci! Potem Joxe Mari chciał zabrać ciastko Gorce, który miał wtedy nie więcej niż pięć lat. Biedaczek próbował się bronić i czymś tak rozwścieczył brata, że ten rozgniótł mu ptysia na twarzy i musieliśmy go wycierać serwetkami z baru. Poplamił mu też koszulkę. Dodatkowa robota dla mnie.
Txato i Bittori wkrótce mieli wyjechać z dziećmi na urlop na Lanzarote, skąd później przywieźli nam figurkę dromadera – brzydką jak diabli! Miren i Joxan postawili ją jednak na telewizorze, na wypadek gdyby przyjaciele do nich przyszli i o nią zapytali. Bittori zaczęła się przechwalać: że Lanzarote, że hotel, i śmiać się, bo ani Joxian, ani Miren nie wiedzieli, gdzie ta wyspa leży. W rezultacie zrobiło się późno i obie rodziny postanowiły wrócić do domu, dać dzieciom kolację i położyć je spać. Umówili się później we czworo, aby nacieszyć się wieczorem, ale Miren w rzeczywistości marzyła tylko o tym, żeby położyć się do łóżka i odpocząć.
Po drodze do domu minęli rząd straganów, na których sprzedawano ręcznie lepioną ceramikę, espadryle, torebki – jednym słowem mydło i powidło. I Txato, który sięgał po portfel niczym bandyta z Dzikiego Zachodu po rewolwer, zatrzymał się przed Afrykaninem sprzedającym błyskotki, żeby kupić Nerei bransoletkę. Zrobił nam tym niedźwiedzią przysługę, bo oczywiście Arantxa też taką chciała, a my mamy troje dzieci, nie dwoje, jak oni. Joxian zarabiał w odlewni grosze, a ich było stać na podróż na Lanzarote i na wiele innych rzeczy. Więc odmówiłam. A Arantxa ze łzami w oczach swoje. Tak bardzo marudziła, że Txato wziął ją za rękę i nie pytając Joxiana ani mnie o zdanie, wrócił z nią na stragan. I teraz, po trzydziestu latach Arantxa zjawia się w domu z tą przeklętą bransoletką – bo to jest ta sama bransoletka z zielonymi i złoconymi koralikami, nie mam co do tego wątpliwości. Ile Txato za nią zapłacił? Kilkadziesiąt peset? Miren była wściekła, chociaż jakoś pogodziła się z faktem, że przyjaciele dali jej i Joxianowi lekcję, jak uszczęśliwiać swoje dzieci.
A może się mylę? Miren nie spuszczała oka z bransoletki. Arantxa była pochłonięta oglądaniem telewizji, Celeste pożegnała się w charakterystyczny dla niej czuły i miły sposób, który całkowicie odstaje od tutejszych zwyczajów, ale Miren się podoba. Arantxa pokiwała jej na pożegnane zdrową ręką, a Miren odpowiedziała po swojemu – trochę oschle i odprowadziła Ekwadorkę do wyjścia. Zamiast jednak zamknąć za Celeste drzwi, wyszła z nią na korytarz.
– Wiesz, skąd moja córka ma tę bransoletkę?
– Dostała ją dzisiaj od lekarza. Ładna, prawda?
– Tak, bardzo ładna. Chciałaś powiedzieć, że dał ją jej jakiś pielęgniarz?
– Nie, nie. Przyszedł pan doktor. Nie wiem, jak się nazywa, nigdy wcześniej go nie widziałam. Pomyślałam, że może to jakiś państwa znajomy, bo przyszedł specjalnie do Arantxy i po kilku minutach pocałował ją czule w policzek, a ona przez cały czas wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą. Rozmawiali. To znaczy pan doktor mówił, a Arantxa odpowiadała mu przy pomocy iPada. A na koniec dał jej tę odpustową bransoletkę.
– Na pewno nie pamiętasz, jak się ten lekarz nazywał?
– Ach, nie, niestety, bo fizjoterapeutki zwracały się do niego „panie doktorze”. Ale jeśli pani sobie życzy, jutro o to zapytam. Był wysoki, miał lekko posiwiałe na skroniach włosy i nosił okulary. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Czy coś się stało?
– Nie, tak tylko zapytałam.
Joxian wrócił do domu o zwykłej porze, z błyszczącym wzrokiem, jak zwykle, drapiąc się po boku na wysokości wątroby. Panierowane sardele skwierczały na patelni, okno otwarte na oścież, żeby dym wyleciał na dwór. Arantxa wpatrywała się jak zahipnotyzowana w parujący talerz zupy, który miała przed sobą. Joxian pocałował córkę w czoło, po czym usiadł przy stole i sapnął:
– W ogóle nie jestem głodny.
Miren spojrzała na niego groźnie.
– Nie umyjesz rąk?
Potarł jedną dłoń o drugą, jakby włożył je pod strumień wody z kranu.
– Mam czyste.
– Flejtuch…
Burcząc coś pod nosem, posłusznie wstał i poszedł do łazienki. Wracając do kuchni, zauważył, że Miren stojąca tyłem do Arantxy daje mu znaki, których nie rozumiał.
– Co?
Miren zacisnęła usta i spiorunowała go wzrokiem, dając do zrozumienia, żeby zachował dyskrecję. Pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: Boże, ile cierpliwości trzeba mieć do tego człowieka!
Wreszcie Joxian zauważył bransoletkę. Nie umie udawać, za co Miren najchętniej przywaliłaby mu w łeb patelnią.
– Jaka ładna!
Do córki:
– Kupiłaś ją sobie?
Arantxa stanowczo pokręciła głową i pukając się kilkakrotnie palcem w piersi, wypowiedziała niemo dwa słowa: to moja. Joxian próbował znaleźć wyjaśnienie w ponurym spojrzeniu żony. Na próżno. Postanowił więc milczeć do zakończenia kolacji, żeby nie palnąć jakiejś gafy.
Później w łóżku, po ciemku, małżonkowie szeptali między sobą:
– Daj spokój, to niemożliwe.
– Dam sobie za to rękę uciąć! Tę bransoletkę kupił jej Txato podczas festynu dawno temu, kiedy dzieci były małe i wciąż się przyjaźniliśmy.
– No i co z tego? Arantxa pewnie ją gdzieś znalazła i założyła.
– Ale ty jesteś tępy! Wcale jej nie znalazła, tylko dostała w prezencie od lekarza.
– Zwariuję kiedyś przez ciebie. Txato kupił…
– Ciii, mów ciszej.
Kontynuował więc szeptem.
– Txato kupił małej Arantxie bransoletkę. Do tego momentu pojmuję. Mijają lata i jakiś lekarz daje naszej córce jej własną bransoletkę? Za cholerę tego nie rozumiem.
– Dla mnie jest jasne, że tylko jeden lekarz mógł to zrobić. Poza tym pocałował Arantxę w policzek.
– Kto?
– Ich