z tych rodzin, które też cierpią, i powiedzieć im: „Przykro mi, ale wasz syn walczył w ETA, więc teraz się odczepcie”. Zrobiłabyś tak, będąc na moim miejscu?
– Ja na twoim miejscu mówiłabym jasno. Czego ode mnie chcesz?
Tym razem ksiądz, zamiast spojrzeć na zdjęcie Txata, na chwilę wbił wzrok we fragment podłogi między stopami Bittori a własnymi.
– Żebyś nie przyjeżdżała.
– Żebym nie przyjeżdżała do własnego domu?
– Tylko przez pewien czas, aż sytuacja wróci do normy i uspokoją się nastroje. Bóg jest miłosierny. Wszystko, co tutaj wycierpiałaś, wynagrodzi ci w życiu po śmierci. Nie pozwól, żeby twoją duszą rządziła uraza.
Następnego ranka Bittori – z nieopuszczającym ją uczuciem duszności – poszła do Polloe opowiedzieć o wszystkim Txatowi. Mówiła na stojąco, bo lał deszcz i wolała nie siadać na mokrej płycie grobu.
– Tak mi powiedział! Żebym nie przyjeżdżała do miasteczka, aby nie utrudniać procesu pokojowego. Sam widzisz, ofiary zawadzają. Chcą nas zamieść pod dywan, żeby nie było nas widać. Najlepiej, żebyśmy zniknęli z życia publicznego, a oni postarają się wyciągnąć z więzień swoich ludzi – to się właśnie nazywa pokój! Wszyscy zadowoleni, tutaj nic się nie stało! Powiedział, że nadszedł czas, abyśmy sobie wzajemnie wybaczyli. Ale kiedy zapytałam, kogo mam prosić o wybaczenie, odpowiedział, że nikogo i że na nieszczęście jestem uwikłana w konflikt, w którym wzięło udział całe społeczeństwo, a nie tylko pewna grupa obywateli, i jest możliwe, że ci, którzy powinni prosić o wybaczenie, oczekują, aby ich też o nie proszono. Ponieważ sytuacja jest skomplikowana, ksiądz uważa, że skoro wreszcie skończyły się zamachy, być może nastroje się uspokoją i opadnie napięcie, a z czasem osłabną ból i poczucie krzywdy. Co o tym myślisz, Txato? Udało mi się opanować wściekłość, ale nie zamierzałam milczeć. Powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy: „Posłuchaj, Serapiuszu, jeśli ktoś nie chce mnie tutaj widzieć, niech po prostu strzeli mi kulkę w łeb, jak Txatowi, bo mam zamiar przyjeżdżać tak często, jak mi się spodoba. Jedyną rzeczą, jaką mogę stracić, jest życie, które i tak mi zniszczyli wiele lat temu. Nie oczekuję, że ktokolwiek poprosi, bym mu wybaczyła, chociaż tak sobie właśnie pomyślałam, że byłby to dość przyzwoity gest. Teraz muszę cię przeprosić, bo mija pora mojego obiadu. Powtórz temu, kto cię do mnie przysłał, że nie spocznę, dopóki nie poznam wszystkich szczegółów morderstwa mojego męża”. „Na miłość boską, Bittori, po co rozdrapujesz tę ranę?” – zawołał. „Żeby usunąć z niej całą ropę, która wciąż się w niej zbiera. Inaczej nigdy się nie zabliźni” – odpowiedziałam mu. Na tym zakończyliśmy rozmowę. Wyszedł dość przygnębiony i z obrażoną miną, ale jest mi to obojętne. Kiedy zobaczyłam przez szparę w żaluzji, że jest na ulicy, pobiegłam do kuchni zjeść porządną porcję fasoli, bo byłam głodna jak wilk. Co o tym myślisz, Txato? Dobrze zrobiłam? Wiesz, że zawsze byłam bojowa.
26
Z nimi albo z nami
Odgłos spadającego na groby deszczu przywoływał na myśl chłodną, mglistą jesienną atmosferę, którą lubiła Bittori. Bo oprócz tego, że zmyje trochę brudu, tchnie w zmarłych nieco życia, nie sądzisz? Eee, już ja wiem, o co mi chodzi.
Szła pochłonięta tymi myślami, omijała kałuże, na widok ślimaków pełzających po kamiennych płytach poczuła pokusę (nie pierwszy raz), żeby je pozbierać i poddusić na patelni. Ułożoną w domu fryzurę chroniła pod parasolem. Wciąż lało, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności zaraz po wyjściu z cmentarza wsiadła do autobusu, który właśnie podjeżdżał na przystanek. Co mam zrobić? Kolejny raz przeanalizowała sytuację: mam wczorajszą fasolę, Ikatzie zostawiłam pełną miskę jedzenia, w domu nikt na mnie nie czeka. Nie mogła znieść myśli, że ksiądz Serapiusz był skłonny uznać, iż posłucha jego prośby i przestanie na pewien czas pokazywać się w miasteczku. Wysiadła więc na Bulwarze, kupiła w najbliższej piekarni dwie bułki i – a niech to! – pojechała do miasteczka pierwszym autobusem.
Na miejscu zjadła odgrzane resztki obiadu z poprzedniego dnia i zaczęła się krzątać po mieszkaniu. Popołudnie minęło jej na podłączaniu kabli i uruchamianiu urządzeń – czynnościach, którymi dawniej zajmował się Txato. Wreszcie udało się jej włączyć adapter. I w przerwie między dwiema starymi piosenkami usłyszała bicie dzwonu. Była sobota, więc chwyciła parasol i wyszła z domu. Gdzie? Jak to gdzie? Na mszę o siódmej. Po wejściu do kościoła miała ochotę usiąść w pierwszym rzędzie, jak pewnego południa przed wielu laty podczas nabożeństwa pogrzebowego, ale doszła do wniosku, że to byłaby zbyt duża prowokacja. Usiadła więc na skraju ławki w ostatnim rzędzie po prawej stronie, skąd miała widok na cały kościół i mogła spokojnie obserwować zgromadzonych.
We mszy uczestniczyło dość dużo wiernych, chociaż nie aż tylu, jak dawniej. Nikt nie usiadł obok niej, z czego wywnioskowała, że jej obecność została zauważona. Wszystko mi jedno, i tak nie spodziewałam się serdecznego powitania w świątyni Pana, gdzie rzekomo głosi się miłość do bliźniego.
Z powodu pustej przestrzeni wokół Bittori stała się bardziej widoczna, więc kiedy drzwiami prowadzącymi z zakrystii na ołtarz wyszedł ksiądz w zielonym ornacie, przesiadła się najdyskretniej, jak mogła, do jednej z ławek po drugiej stronie i schowała za nieznanymi sobie ludźmi. Rzuciwszy przypadkowe spojrzenie w bok, zauważyła przed kolumną wózek inwalidzki.
Miren domyśliła się, że Bittori jest w kościele, chociaż jej nie widziała. Przyszła z córką na krótko przed siódmą. Ktoś przytrzymał drzwi, żeby mogły wejść. Kto? Nieważne. Usiadła w tym samym miejscu co zawsze, Arantxa obok niej, figura świętego Ignacego Loyoli trochę dalej w cieniu bocznej ściany. Nagle czyjeś usta wyszeptały jej coś do ucha. Miren dyskretnie potrząsnęła głową na znak, że usłyszała, ale nie spojrzała w prawo aż do końca mszy.
Bezczelna! Miren popatrzyła na Ignacego, widocznego w przerwie między kolumną a głową Arantxy, wściekłym, pełnym wyrzutu wzrokiem. Z kim trzymasz? Z nimi czy z nami? Miała ochotę wyjść z kościoła, chociaż msza się dopiero zaczęła. Jak ona śmie tutaj przychodzić?! Żądają pokoju podczas swoich manifestacji i w gazetach, a kiedy w końcu ten pokój nastaje, pojawiają się i wszystko szlag trafia! Zrobiła ruch, żeby wstać, ale się rozmyśliła. Ja mam wychodzić? Niech ona sobie pójdzie. I powiedziała do Ignacego: jeśli wolisz ją ode mnie, wynoście się oboje.
Nadszedł czas kazania. Jedna i druga siedziały na przeciwległych krańcach tej samej ławki, oddzielone trojgiem czy czworgiem wiernych. Ksiądz Serapiusz dostrzegł je, stojąc na podium za pulpitem, który służył mu za ambonę. Nie dał niczego po sobie poznać, o nie, ale nagle zrezygnował z banalnego tematu, który poruszył w kazaniu, i postanowił improwizować – nie da się ukryć, że początkowo z pewnym trudem – na temat pokoju i pojednania, przebaczenia i współistnienia, zwracając się (jestem tego pewna) głównie, jeśli nie wyłącznie, do obu kobiet.
Opowiedział pewną historię, przypowieść – jak zwał, tak zwał – przypadek dwóch osób, które pozostawały w bliskiej przyjaźni i były z tego powodu szczęśliwe. Potem doszło między nimi do kłótni, która pogrążyła je w smutku. Bóg jednak chciał ich zgody i choć to nie było proste, po pewnym czasie udało im się pojednać i odzyskać dawne szczęście. Bo, jak powiedział Jezus Chrystus, będziesz kochał, i tak dalej, i tak dalej. Ksiądz – z natury lakoniczny i spokojny – tak się rozgadał o pokoju, że jego żywiołowe kazanie trwało przez niemal dwadzieścia minut.
Po tym zajściu Miren obraziła się na Ignacego z Loyoli. Nigdy nie spełniasz żadnej