wydaje się apatyczna, nie reaguje na bodźce. Nie jadła, ale piła wodę, ponieważ pragnienie było nie do zniesienia.
Hilma Andersson stoi przy kupie gnoju po drugiej stronie podwórza, na rogu stodoły i obory, i spogląda na łąkę otaczającą gospodarstwo ze wszystkich stron oprócz zachodniej, z tej otwiera się ono na wioskę. Jesienią pasą się tu owce, kiedy wszędzie indziej trawa się skończy. Wcześniej ta część łąki kwitnie, przez całe lato, trybulą, bodziszkiem leśnym, jaskrami, astrami i dzwonkami. To tu mała Kristina ganiała modraszki i rusałki. A potem Helmi. Kiełkująca trawa zamazuje się. Skraj lasu po drugiej stronie. Ogrodzenie. Hilma mruga, szybko wyciera policzki wierzchem dłoni i wciąga smarki. Tu nikt jej nie widzi, nikt nie słyszy. Tu nie musi wstydzić się melancholii.
Po kolacji wyślizgnęła się z chałupy, siedziała tak, przyglądając się Erikowi po drugiej stronie grubo ciosanego stołu; widząc, jak ten pochyla głowę nad talerzem, jak siorbie zupę i zagryza ją grubymi kromkami chleba i prawie tak samo grubymi plastrami kiełbasy, myślała, jak wiele razy minionego roku: jak tu cicho i pusto bez Kristiny. Bez dzieci. Teraz, kiedy ta strata wrzyna się pomiędzy nich jak siekiera w blat stołu, nie pozostało nic innego, jak tylko pogodzić się z tym, co jest. Siekiera była zimna, twarda, niezłomna i wbiła się głęboko, jakby przecinała na pół dom, ciało i całe istnienie. Płomień w kominku strzelał i trzaskał, ciepło rozchodziło się po izbie wraz z zapachem pieczonego chleba, ale nie wywołało to ani jej uśmiechu, ani rozkoszy, bo myślała tylko o córce na zimnej, gołej pryczy w areszcie. Prawdopodobnie głodnej. Najpewniej wystraszonej.
Hilma nigdy nie była w areszcie. Nigdy wcześniej nie znała nikogo, kto urządziłby się tak, żeby go uwięzili, raczej i tak nie odwiedziłaby kogoś, kto wbrew wszelkim jej oczekiwaniom by tam trafił. Człowiek siedzący w areszcie nie zasługuje na odwiedziny kogoś takiego jak ona. Porządnej kobiety. Córki chłopa i małżonki. Matki.
Matki… Przełyka ślinę, by otworzyć wąski przełyk, znów szybko wyciera oczy, taka słaba, taka słaba ostatnio, suchym wierzchem dłoni, gdzie skóra jest szorstka, a plamki wątrobowe rozpoczęły swoją nieuniknioną ofensywę.
Czy nadal nią jestem? Matką? Naprawdę nią jestem? Po tym wszystkim, czego nie zrobiłam?
Przyciska dłoń do klatki piersiowej, to, co kiedyś wypełniało przód bluzki, dawno już osunęło się w okolice talii. No cóż, nigdy nie była szczególnie piękną kobietą. Brązowe włosy, żylasta, nieco pochylona i zgarbiona, w wieku trzydziestu lat została zgnieciona między ścianą obory a upartą krową. Na domiar złego uderzyła plecami o deskę biegnącą wzdłuż ściany i od tamtej pory ma problemy z plecami. Porusza się szybko jak łasica, być może właśnie to zwierzę wyobrażają sobie ludzie, kiedy przemyka obok nich. Rzucają za nią szydercze spojrzenia. Nie lubią jej. Tej spiczastej twarzy i ciągłego zaniepokojenia. Jej niechęci oraz tego, że woli własne towarzystwo od ich.
Karmienie piersią kosztowało ją dwa zęby, więc jeśli musi, uśmiecha się z zamkniętymi ustami. Przeczesuje włosy dłonią z guzowatymi, grubymi palcami, jakby chciała wygładzić fryzurę.
Zwyczajna. Niemal brzydka, myśli, bez politowania, ale z pewną nutą zgorzknienia. Ale słowo daję, nigdy nie działało to na moją niekorzyść, wręcz przeciwnie!
Jest dobrą, pracującą kobietą, zdolną i zwinną, to nie z powodu jej wyglądu Erik Andersson ją poślubił. Ożenił się z ziemią i lasem po drugiej stronie strumienia, które miała w posagu. Wiedziała o tym. Nigdy nie udawał, że chodzi o coś innego. To praktyczny układ. Razem stali się więksi. Ale nie udało jej się dać mu syna. Tylko dziewczynkę. Tylko jedną. Zawsze myślała, że powinny być dwie. Na wszelki wypadek. A jeszcze lepiej trzy. Ale po pierwszym dziecku kolejne nigdy nie dały znaku życia, a Hilma z coraz większym niepokojem widziała, jak Kristina dorasta i pięknieje.
Zbyt piękna, po co człowiekowi uroda w takiej wsi? Równie dobrze może być przekleństwem.
Wtedy zdarzył się Kristinie wypadek i kiedy tego popołudnia we wrześniu wróciła do domu z podeptanymi grzybami w koszyku, pokaleczona i potargana, Hilma poczuła niemal ulgę w całym tym nieszczęściu. Jakby od zawsze wiedziała, że to się wydarzy. Matka posadziła ją na stołku w kuchni i otoczyła jej głowę ramionami, a Kristina płakała w jej sukienkę.
Tego wieczoru otuliła Kristinę kołdrą, żeby odpoczęła. Hilma krążyła po pokoju córki i opiekowała się nią, jakby ta na powrót była małą dziewczynką. Dostała czystą poduszkę. Gorącą rumiankową herbatę z mlekiem. Posłodzoną miodem. Światło na stoliku nocnym migotało za każdym razem, gdy Hilma przechodziła obok, zajmując ręce to tym, to tamtym, pociągała nosem i starała się myśleć o czymś innym niż o Kristinie na leśnej ścieżce, jak ledwo się podnosi, jak znajduje koszyk i zaczyna zbierać rozsypane grzyby, te z oderwanymi trzonkami i odpadającymi kapeluszami, zbiera co do jednego, żeby móc przynieść z lasu Hilmie i Erikowi coś więcej niż tylko własny wstyd. Ale nie udało się. Nie udało się wymazać tego obrazu.
W końcu podeszła do Kristiny, usiadła na stołku obok łóżka, złożyła ręce na kolanie i odwróciwszy od niej wzrok, mówiła o potwornościach, które przychodzą chłopom do głowy, kiedy zobaczą w lesie samotną dziewczynę. O pożądaniu, które jak niewygojony świąd nieprzerwanie męczy chłopów na wyrębie. Opowiadała o małej Nannie Karlssonów, która dostała syfilisu w ustach, gdy miała zaledwie siedem lat. O Margarecie Svedlundów, którą napadło dwóch wieśniaków, kiedy szła doić krowę Fredrikssonów. Wracali po kielichu do domu, gdy przypadkiem spotkała ich na drodze. Miała trzynaście lat, nie dała rady. Dwa dni później utopiła się w strumieniu koło tartaku. Taki był los kobiety. Opowiadając, Hilma patrzyła w podłogę. Nie potrafiła spojrzeć córce w oczy. Nigdy wcześniej o tym nie mówiła, a teraz czuje, jak ją piecze i pulsuje jej pod powiekami.
– Czasem myślę, że urodzić się jako kobieta to pech. Słaba, a jednocześnie kusząca dla mężczyzn. Tak kusząca, że coś robi im się w głowach, bo poza tym nie ma nic złego w ich sile, kiedy biorą, co chcą. Nie ma znaczenia, czy kobieta jest silna, mężczyzna jest zawsze silniejszy, ani nie ma znaczenia to, czy jest dobra, odważna, kim jest i skąd pochodzi. Zawsze można ją powalić na ziemię i pokryć. A wtedy tapla się w błocie, ta z wyższych i ta z niższych sfer.
W ten sposób wyłożyła to Hilma, dość nieporadnie, ostatnie słowa utonęły w kleistych pomrukiwaniach. Kristina leżała pod kołdrą i przyglądała się twarzy matki w migocącym świetle. Oniemiała. Zadziwiona. A kiedy się odezwała, jej głos był niski i zachrypnięty od płaczu.
– Matko, dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Jak miałam wystrzegać się czegoś, o czym nie miałam pojęcia?
Zawsze chodziło tylko o zwierzęta. Uważaj na wilki. Uważaj na niedźwiedzia. Uważaj na klępy, kiedy mają małe. Ale nigdy, przenigdy, że trzeba uważać na jurnego mężczyznę.
Z rozgoryczeniem niczym cierpką gulą w gardle Hilma wydmuchuje nos w fartuch i w myślach lamentuje nad ich własną winą w tym, co się stało, jej i Erika. Wszystko to nadal w niej jest, kiedy stoi na podwórzu, a wieczór powoli się kończy. Dziewczynka dreptała z ziarnami w rączce, a kury gdakały i uciekały przed nią. Potem, następnego lata, uradowana podniosła miękkiego szarego kota i mrużyła oczy, kiedy ten zwisał jej z ramion. Usteczka uformowane w różowy dzióbek, kiedy zdmuchiwała puch z dmuchawca. Szesnastoletnia Kristina z nowo narodzoną córką. Kristina jako siedemnastolatka z kanką mleka w dłoni, wysoka i chuda. Mrużąc oczy pod słońce, odwróciła się i uśmiechnęła. Wtedy Hilma nie wytrzymuje. Otulona ramionami opada na ziemię i myśli o Helmi, szarej i martwej na kawałku lodu w oborze. Mrok zakrada się coraz bliżej. Noc owija szronem źdźbła trawy na łące,