Józef Hen

Oko Dajana. Pingpongista


Скачать книгу

W ustach czułem przykry smak, jakbym rozgryzł cierpki kartofel.

      – Nie jestem bynajmniej roztargniony – powiedziałem, prostując się.

      Wziąłem dziennik i czując nierówne, lękliwe bicie serca, poszedłem do klasy maturalnej. Mówiliśmy o współczesnej literaturze. Mówiliśmy o niej tak, jak gdyby nie istniał Dłubak, wymysły w prasie i te wszystkie pijackie pogróżki, które biedni linotypiści zmuszeni są potem składać. Zakończyłem lekcję pięć minut przed dzwonkiem, bo zapiekło w okolicach pęcherza. Dwaj chłopcy wyszli za mną na korytarz, chyba chcieli mi coś powiedzieć, ale się nie odważyli. Za nimi sunęła cichutko Irka Łapińska, porcelanowa, jasnowłosa, najbardziej aryjska dziewczyna w klasie. Zatrzymałem się i pomachałem im ręką. Chłopcy ukłonili się pośpiesznie, a Irka dygnęła. Chwilę tak przyglądaliśmy się sobie w przyjaznym, porozumiewawczym milczeniu.

      Na ulicy złapał mnie geograf. Wyszczerzył w uśmiechu rząd białych zębów.

      – I po co panu to było? Co panu z tego przyjdzie? Uratował pan coś?

      Spytałem:

      – Pan też jest za jednomyślnością?

      – Głową muru nie przebijesz. Odwołaj pan swoje „nie” i będzie spokój. Nie widzi pan, że wszyscy są przeciw panu?

      – Właśnie dlatego nie mogę odwołać. Właśnie dlatego –

      powtórzyłem.

      Geograf nie zrozumiał. Wyszczerzył jeszcze raz zęby i stanął w stumetrowej kolejce do autobusu.

      Zaraz potem miałem jeszcze jedną rozmowę, krótką. Stara nauczycielka, pani Ina, ściskając mi dłoń, szepnęła jedno słowo:

      – Gratuluję.

      Długo czułem dotyk jej drżących, pomarszczonych palców. Wkrótce ma przejść na emeryturę.

      Bałem się trochę spotkania z żoną, ale wszystko poszło gładko. Może nawet nazbyt gładko. Opowiadałem o wszystkim z takim ożywieniem, byłem taki ironiczny i pewny siebie, że mimo woli zmieniłem proporcje. Obawiam się, że Henryka poddała się nastrojowi podniecenia i została w przekonaniu, że znajduję się u progu jakiegoś niezwykłego sukcesu.

      – Dobrze zrobiłeś – pochwaliła mnie. – Twoja postawa zmusi ich do zastanowienia. Zawsze mówili, że jesteś neutralny i uczciwy. Twoje pochodzenie jest poza wszelkimi podejrzeniami. Jeśli więc taki człowiek jak ty, nawet ty…! Ostatecznie, kim jest w porównaniu z tobą Dłubak? Nie krępuj się, powiedz to głośno! Na najbliższym zebraniu wstań i wygarnij wszystko.

      Kiedy ją poznałem, miała zieloną koszulę, czerwony krawat, nietwarzowe okulary i była bardzo przejęta sprawami swojej organizacji. Ja nie odciągałem jej od tego, nie, ale nasze małżeństwo, ciąża, potem narodziny Pawła, pieluszki, koklusz, odra, choroba praczki, złamanie kija od szczotki, nabycie froterki elektrycznej, moje niedomagania… Uciekło mi gdzieś orzeczenie. Jednak rzecz nie w pięknie zbudowanych zdaniach (o które, ku zgorszeniu moich uczniów, nie dbam należycie), ale w tym, że Henryka zapomniała jakoś o swojej organizacji. W głębi duszy zachowała wiarę, że mogłaby wywrzeć wpływ na losy kraju. A cóż dopiero ja, z moim doktoratem. Gdybym tylko zechciał! „Idź i wygarnij im!” I wyobrażała sobie, że ja wstaję, wygarniam, i od razu wszyscy są zdruzgotani logiką i szlachetnością moich argumentów, dyrektor i minister oświaty całują mnie po rękach, a Dłubak płacze ze wzruszenia i błaga o przyjaźń.

      Zdjąłem z półki mało znany w Warszawie tomik Camusa i położyłem go na nocnym stoliku obok Ewangelii. Potem powiedziałem:

      – Dyrektor uprzedził, że mogę wylecieć.

      – Proszę bardzo – zareagowała moja żona wojowniczo. – Proszę bardzo. Jeśli chcą zwalniać najlepsze siły, proszę bardzo, zobaczymy, do czego ich to doprowadzi. Będziesz mógł sobie nareszcie odpocząć – mówiła z ożywieniem. – Ostatecznie znajdziemy coś do sprzedania. Książki, roczniki, aparat fotograficzny – wyliczała. O tym, że pracuje w bibliotece, nie wspomniała, dostawała śmiesznie niskie wynagrodzenie, przeznaczaliśmy je na pokrycie czynszu i świadczeń lokalowych. – Nie martw się, kochanie, jakoś to będzie. Takie szaleństwo nie może długo potrwać!

      Otworzyłem Camusa i przeczytałem podkreślone przeze mnie zdanie: „Jeżeli zbuntowany bluźni, to w nadziei nowego Boga”. Posłałem Pawła po butelkę gamzy i słone paluszki. Stało się bowiem coś, co należało opić. Henryka wypiła pół szklanki wina i zrobiła się ociężała, milcząca i czuła. Jej ciemne oczy są wciąż piękne. Paweł domyślił się, że nastrój jest odświętny, i poprosił o wino. Dałem mu trochę, wyjątkowo. Od kilku miesięcy zarywa basem i chwilami wydaje mi się, że ktoś mi zamienił syna.

      Inne podkreślone zdanie: „Konformizm może być szaleńczy i przez to niezwykły. W samym sercu grzechu kryje się nostalgia za cnotą i życiem uporządkowanym”. Teraz bym tego nie podkreślił. Teraz postawiłbym duży znak zapytania. Albo napisał: CZYŻBY?

      Wszystko to, co moja żona nazwała szaleństwem, trwało, ale wciąż jakby nie dotyczyło mnie. Dyrektor milczał i Dłubak milczał. Czułem się upokorzony. „Gest bez znaczenia” – powtarzałem sobie, pierwsze „nie” w moim życiu przeszło niemal niezauważone. Nie uznali we mnie przeciwnika, ponieważ byłem nikim. Przez dwanaście lat zgadzałem się potulnie na wszystko, unikałem tarć, unikałem gwałtownych wystąpień i wydawało się, że tak będzie do końca moich dni, że na łożu śmierci zaleję się gorzkimi łzami, wspominając swoje nieustanne tchórzostwo. Trzydziestego kwietnia dostałem pensję jak zwykle.

      Miałem skruszoną minę, kiedy wręczałem żonie pieniądze. Ułożyliśmy majowy budżet i postanowiliśmy, że Henryka ze swojej pensji kupi materiał na sukienkę. Pod koniec maja, w trzecim dniu egzaminów maturalnych, wezwał mnie do swojego gabinetu dyrektor. Zamknął starannie drzwi i zaprowadził na drugi koniec pokoju, pod samo okno.

      Kiedy położył mi ciepłą dłoń na ramieniu, zrozumiałem, że jest niedobrze.

      – A więc, drogi kolego, nic nie dało się zrobić. Niestety, musimy się rozstać. – Spojrzał na mnie i dodał: – Czy pan się źle czuje? Może pan siądzie?

      Zdobyłem się na uśmiech.

      – Bicie serca – tłumaczyłem. – Bądź co bądź emocja.

      – Pójdzie pan teraz do wydziału oświaty, tam panu powiedzą, co dalej. Ja, oczywiście, wystawię koledze najlepsze świadectwo, ale proszę nie zapominać, że Dłubak też je podpisuje. Może się więc zdarzyć…

      – Mniejsza – przerwałem mu. – Co do tych napisów, to mam tylko tę nadzieję, że z moim odejściem się nie urwą.

      – Więc to pan – stwierdził dyrektor z wyraźną ulgą.

      – Nie ma co ukrywać: ja.

      Dyrektor zatrzepotał rękami.

      – Ja nic nie słyszałem, nic, nic. Niech pan zaraz tam idzie. Nie zwlekając. – Odprowadził mnie do drzwi. – Zadzwonię do pana. Tu, oczywiście, nie ma pan po co się zjawiać. Wszystkie sprawy między nami może załatwiać poczta. – Szepnął: – To szaleństwo musi się kiedyś skończyć.

      Dyrektorskie drzwi były wysokie, ciężkie, i kiedy zamykały się za mną, miałem uczucie, jakby zatrzasnęły się podwoje twierdzy, do której wrzucano buntowszczyków. Szedłem korytarzem z podniesioną głową, nie odpowiadając na ukłony uczniów. Wolałem ich nie widzieć, krtań mi uciskało i pod powiekami piekło. Dwanaście lat pracowałem w tej szkole! W pokoju nauczycielskim nie było nikogo, nie musiałem nic nikomu wyjaśniać, zdjąłem z wieszaka kapelusz i pomachałem