Józef Hen

Oko Dajana. Pingpongista


Скачать книгу

zapytałem.

      – Słucham – odpowiedział uprzejmy baryton.

      – Mówi Dominik. Właśnie w tej sprawie dzwonię. Chciałem zapytać, czy sprawiłaby panu trudność zmiana imienia. Trochę mi wstyd, że noszę to samo imię. Znajomi się śmieją i wyzywają od łajdaków.

      Słyszałem, jak rzucił słuchawkę na widełki. Zrobiłem swoje, pomyślałem. Mój protest jest sztubacki, ale  j e s t,  i w ten sposób rehabilituje nasze potulności, przyzwolenia, schlebiania i rezygnacje. Gdyby wiedzieli, jak drogo mnie kosztował! Kiedy wyszedłem z budki, na ulicy zakołysały się domy. Oparłem się o drzewo. Dwaj przechodzący milicjanci – oni teraz przeważnie chodzą parami – ci dwaj obrzucili mnie nieufnym spojrzeniem. Chodnik pod moimi nogami się spiętrzył i poruszył jak podczas trzęsienia ziemi. Miałem spuchniętą głowę, za dużą i za ciężką w stosunku do reszty ciała. „Duch-ci jest ochotny, ale ciało mdłe”, przypomniałem sobie.

      – Wymówili mi – powiedziała żona.

      Paweł w sąsiednim pokoju dosłyszał, wyłączył radio i przyszedł do nas.

      – Dlaczego? – spytałem.

      – Uznali, że zamawiałam dla biblioteki niewłaściwe książki. Pomijałam jedne nazwiska i lansowałam inne. Broniłam się, że zamawiałam właśnie te książki, które zalecano odgórnie, siedem wydań pamiętników generała Moczara na przykład. To tylko alibi, powiedziano mi, oni wiedzą, że kupowałam generalskie pamiętniki bardzo niechętnie, a co do odgórnych zaleceń, to należało mieć własne rozeznanie, bo tamte odgórne osobistości zostały właśnie zdemaskowane, a ja zdemaskowanym szłam na rękę, nie wykazałam czujności Polki patriotki.

      – Wygarnęłaś im? – spytałem, nie mogąc się powstrzymać od złośliwości.

      Uśmiechnęła się smutno.

      – Chciałam. Ale kiedy zapytali mnie, czy to prawda, że mój mąż został karnie przeniesiony do szkoły podstawowej, zrozumiałam, że nie chodzi o mnie, tylko o ciebie. I postanowiłam nie pogarszać sprawy.

      – Nie martw się – mruknąłem. Znowu tuliliśmy się do siebie policzkami. – Zajmiesz się domem. Wszyscy na tym skorzystamy. A może byśmy poszli razem do kina?

      Osunęła się w swój turecki fotel. Mówiła:

      – Trzeba będzie przemyśleć trochę wydatki na dom. Kupować tańsze gatunki mięsa. Zresztą Paweł lubi salceson i kaszankę, tylko nie zawsze można dostać.

      – Chodźmy do kina – upierałem się. – Na western. To dobra zabawa: jeden facet załatwia całą bandę.

      – Nie, trzeba oszczędzać. Nie pojedziesz, synku, w góry. Bilety drogie i nie bardzo masz w czym.

      Widziałem, że Pawełkowi zaszkliły się podejrzanie oczy.

      – Obiecałem kolegom – szepnął. – Jeszcze się chwaliłem, że zabiorę ze sobą aparat i będziemy fotografować góry.

      Henryka była nieubłagana.

      – Musielibyśmy podjąć z książeczki, a tego nie wolno ruszać.

      – No to z samochodowej – podpowiedział Paweł.

      – Z samochodowej! Zastanów się! Niedługo ciągnienie, możemy wygrać.

      Paweł zacisnął szczękę i wyszedł bez słowa. Zdjąłem z półki encyklopedię Orgelbranda. Potem odkurzyłem „Tygodnik Ilustrowany” z roku tysiąc dziewięćset trzynastego. Dorzuciłem do tego jeszcze parotomową historię literatury Chmielowskiego. Drżałem z podniecenia. Nareszcie się to zaczyna. Puste miejsca na półkach łatwo będzie zapełnić, rozsuwając książki, ale mnie na tym nie zależało. Wytarłem tylko kurz i nagle deski zalśniły.

      – Sprzedam to – powiedziałem. – Niech chłopak jedzie. Należy mu się.

      – To może podjąć z książeczki? – zaproponowała nieśmiało Henryka. – Tak się boję wyprzedawania.

      – Na odwrót, należy coś włożyć na książeczkę. – Objąłem ją i powiedziałem: – Nie rozumiesz, że bank wypłaca procenty? Gdybyśmy mieli w banku kilka milionów złotych, moglibyśmy żyć z samych procentów.

      – Zimno mi – powiedziała moja żona.

      Pogłaskałem ją po włosach.

      – Nie bój się. Powiedz synkowi, że pojedzie w góry.

      Zapomniałem na śmierć, że w mojej encyklopedii Orgelbranda brak ostatniego tomu. Byłem jeszcze studentem, kiedy szperając w antykwariacie pana Kowalewskiego, małej mrocznej klitce na Marszałkowskiej w pobliżu Wilczej, gdzie można było znaleźć cuda, natrafiłem na to wydawnictwo. Kupiłem je dla siebie, chciałem wykorzystać niektóre ciekawostki historyczne i nie przejąłem się tym, że mój skarb urywa się na literze „S”. Teraz to, że brak czegoś do całości, okazało się przeszkodą. Cena katalogowa, w ogóle niewysoka, wyznaczona była za całość. Ten pan w antykwariacie zwrócił mi te tomy, wziął zaś „Tygodnik” i Chmielowskiego. „Wie pan – próbowałem zwierzyć się kierownikowi – żal mi tego Chmielowskiego, przydawał mi się, wie pan, w pracy, jestem polonistą, uczyłem w liceum, ale ostatnio, na wiadomym tle, mnie zwolniono”. Starszy pan w szarym kitlu obliczał spokojnie moją należność. Potrącił trzydzieści pięć procent od ceny sprzedażnej i dał mi kwitek do kasy na czterysta pięćdziesiąt złotych. Dużo mniej, niż się spodziewałem. W kasie siedział inny starszy pan, także w szarym kitlu. „Jestem polonistą – powiedziałem – kiedyś kupowałem książki, teraz muszę je sprzedawać”. „Gdyby pan miał pięćdziesiąt złotych, dałbym panu całą pięćsetkę” – powiedział ten z kasy. „Nie mam” – wykrztusiłem. Byłem bliski łez.

      Żeby donieść te książki, przyjechałem do antykwariatu taksówką. Wracałem piechotą, z głową chwiejącą się jak dynia zatknięta na tyce, a nieprzyjęte tomy encyklopedii Orgelbranda uwierały mnie pod pachą.

      Listonosz przyniósł sześćset pięćdziesiąt złotych. Nie wiem za co i nie wiem od kogo. Stempel warszawski, ale brak nadawcy. Henryka popłakała się. Włożyłem pieniądze do szuflady i oświadczyłem, że na razie nie wolno ich ruszać. Napisałem na kartce HAŃBA KŁAMCOM i położyłem ją w budce telefonicznej pod książką. Kiedy wychodziłem z budki, znowu natknąłem się na milicjantów. Podszedłem do nich i spytałem, gdzie jest Dworzec Centralny. Odpowiadali jąkając się, wyraźnie zaniepokojeni. A we mnie tłukło się serce.

      – Zawroty głowy? – Lekarkę moją relacja wyraźnie zniecierpliwiła. – Przepracowanie. Trzeba odpocząć.

      – Kiedy ja jestem bezrobotny – tłumaczyłem. – A w ogóle to mamy wakacje.

      – Może to anemia. Zrobimy morfologię.

      – Zrobiłem – mówię i podaję jej kartkę z wynikiem.

      Zniecierpliwienie tej pani rosło.

      – Tutaj wszystko jest w porządku – mówiła, przyglądając się kartce. Czuła, że jej wiedza zawodzi, i to ją zaniepokoiło. – Jak z apetytem?

      – Przeciętny.

      – Na wszelki wypadek wzmocnimy pana zastrzykami z glukozy.

      – Pani doktor – poprosiłem. – Czy nie mogłaby pani zapisać czegoś na uspokojenie?

      Uniosła brew.

      – Źle pan sypia?

      – Źle.

      – Chce pan elenium czy librium?

      – Elenium.

      – Ile?

      – Dużo.

      Zasiadła