nieogolony, w przybrudzonej koszulce marynarskiej, spod której wyziera srebrniejące owłosienie, jego żona w dresie sportowym i w chustce na głowie, a Irka, moja promienna uczennica, w poplamionej sukience i chyba nawet nieumyta. Przeprosiłem za moje najście, ale ojciec Irki uspokoił mnie:
– Teraz do nas zawsze przychodzi się nie w porę. Za dziesięć dni wyjazd, a przedtem wszystko to, co pan widzi, trzeba zawieźć na dworzec, do komory celnej. – Był podniecony, to naturalne, ale nie wydawał mi się przygnębiony, przeciwnie, w jego ożywieniu wyczuwało się determinację, niepozbawione humoru pogodzenie się z losem. – Niech pan siada, profesorze, i napije się czegoś zimnego.
Irka powiedziała, że przyniesie mrożoną kawę, i wyszła do kuchni. Wyjąłem z kieszeni pieniądze pani Iny. Miąłem je tchórzliwie w dłoni, zanim wyjaśniłem, o co chodzi. Ojciec Irki słuchał mnie z uwagą, ale wydawało się, że niezupełnie mnie rozumie. Położyłem pieniądze na odbiorniku radiowym. Kiedy je kładłem, zobaczyłem siebie w podłużnym, nachylonym ku mnie lustrze, za sobą widziałem zmienioną twarz pana Łapińskiego, widziałem przekrzywione paki i kawałek posadzki uciekającej wysoko pod ścianę. Usłyszałem głos ojca Irki:
– Więc to taka sprawa. Nie wiem doprawdy, co panu odpowiedzieć. Widzi pan, ja właściwie pieniędzy nie potrzebuję. A jeśli już, to bardzo dużo, żeby móc sobie kupić coś drogiego i żeby opłacić za tę rzecz i cło. Wszystko, co miałem, poszło na koszty wyjazdu. Za cztery dokumenty podróży musiałem dać dwadzieścia tysięcy złotych, poza tym opłaty celne, przewóz, na czternaście tysięcy oceniono remont mieszkania.
– Jaki remont?
– Dla przyszłego użytkownika.
– Nie rozumiem. Wyjeżdża pan przecież na stałe i traci pan mieszkanie.
– Co robić. Tak to wymyślili. Chociaż ja wcale nie chciałem wyjechać na stałe. Chciałem tylko otrzymać paszport. Powiedziano mi, że mogę otrzymać paszport pod warunkiem, że zrzeknę się obywatelstwa.
– Myślałem, że to pan otrzymuje odszkodowanie – powiedziałem, czując narastający ból w klatce piersiowej.
– To pan źle myślał. – Pan Łapiński uśmiechnął się smutno. – Widzi pan więc, panie profesorze, że małe sumy nie ratują.
Pieniądze wciąż leżały na odbiorniku. Ojciec Irki zgarnął z czoła siwą czuprynę. Mruknął:
– To bardzo szlachetna osoba, ta starsza pani. Ale niech pan nie myśli, że ja będę dziękował. Nie. Takie osoby tylko powiększają rozterkę. I bez tego nie mogę sobie poradzić z myślami. Lepiej by było, gdyby tacy ludzie jak pan i ta pani nie istnieli. Pan rozumie, nie jestem w tym wieku, w którym można zaczynać cokolwiek od nowa. Można tylko rozmyślać nad sposobem zamknięcia ostatnich lat przebywania na tej ziemi. Żeby to było z największą godnością i możliwie bez piany na ustach. Więc idzie właściwie o Irkę, tylko o nią.
Córka właśnie wróciła, przebrana i uczesana. Przyniosła zimną i słodką kawę w szklance.
– Ona jest najbardziej aryjską dziewczyną w klasie – zauważyłem.
– To prawda – przyznał jej ojciec – i do tego może wyjść dobrze za mąż. Więc powiedzmy, że jednak idzie o mnie. Nie zostało mi już wiele życia, ale chcę tę resztę spędzić, nie tłumacząc się z win niepopełnionych. Wciąż się usprawiedliwiać, wciąż coś wyjaśniać, wciąż coś ukrywać, wciąż besztać samego siebie – to może się w końcu znudzić. Nabiera się obrzydzenia do samego siebie. – Ojciec Irki machinalnie, jak mi się zdawało, przesunął jakąś skrzynię. – Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, co z tym wszystkim robić. Dano nam zbyt mało czasu, żeby to sprzedać, a brać ze sobą – drogo i nieporęcznie. Może pan coś weźmie?
– Na przykład co?
– Choćby lustro. Albo radio, co? Świetne radio, sześć zakresów. Dozorca się o nie przymawiał, ale wolę, żeby je wziął pan profesor. Albo niech pan weźmie lustro, pańska żona będzie miała pociechę, dziewiętnastowieczne, takiej tafli dzisiaj nie robią.
Poczułem zawrót głowy. Lustra, radia, paki, skrzynie – wszystko zawirowało wokół mnie, w uszach załomotało, jakby przez pokój przetoczył się pociąg pośpieszny.
– Dziękuję – powiedziałem. – Dziękuję, ale ja nie wezmę.
Gdybym mógł kupić… Nie, nawet kupić nie chcę: czułbym się jak szmalcownik.
– Szkoda – mruknął ojciec Irki. – Chciałem, żeby to trafiło w dobre ręce.
– Mniejsza. Po co te sentymenty? – Starałem się być rzeczowy. – Niech pan lepiej poradzi, co zrobić z tymi pieniędzmi. Trzeba je dobrze zużytkować. Ta pani, która je ofiarowała, sama potrzebuje pomocy. Może jej odesłać?
– Nie – powiedział pan Łapiński. – Będzie urażona. – Kiwnąłem głową, zrozumiałem, że mam do czynienia z człowiekiem doświadczonym. – Nie, nie wolno odesłać.
Irka, która od kilku minut słuchała nas w milczeniu, odezwała się:
– Może Jacek to załatwi?
Jej ojciec się ożywił:
– To jest myśl. – I zawołał: – Panie Jacku!
Z sąsiedniego pokoju wyszedł dorodny młodzian w okularach i z blond brodą. Ojciec Irki wręczył mu pieniądze pani Iny i opowiedział, skąd się wzięły. Młodzian powiedział z uznaniem:
– Bezbłędne.
– Na co je pan przeznaczy? – spytałem.
– Na adwokatów i na pomoc dla rodziców uwięzionych studentów.
– Ofiarodawczyni – przypomniałem – życzy sobie, żeby wszystko było dla nich. Dlatego tu przyszedłem.
– Ja nie dzielę kolegów na „nich” i „nie nich”. Ale niech się pan uspokoi, wszystko załatwi się bezbłędnie, to na ogół są oni.
– Rozumiem, dziękuję panu.
– Ja dziękuję. – Uśmiechnął się. – Ratuje nas pan. – Spytał cicho: – Będzie pan na dworcu?
– Postaram się.
– Ja nie. Muszę się pilnować. Cześć.
Ścisnął mi dłoń i wrócił do tamtego pokoju.
Kiedy zabierając się do odejścia, sięgnąłem po kapelusz, zauważyłem w oczach ojca Irki jakieś wahanie. Najwidoczniej chciał mi coś jeszcze powiedzieć. Ośmieliłem go:
– Może panu coś załatwić? Może coś przysłać? Proszę bardzo, chętnie załatwię.
Pan Łapiński uśmiechnął się żałośnie:
– Gdybym mógł pana prosić… Irka, zatkaj uszy. Jak już będę gdzieś na stałe, to przyślę panu adres, a pan… nie, nie trzeba.
– Ależ proszę bardzo!
– No to niech będzie. Tylko proszę się nie śmiać. Gdyby mógł mi pan zaabonować „Przegląd Sportowy”… – Widząc moją zdziwioną minę, tłumaczył pośpiesznie: – Widzi pan, ja jestem stary kibic Cracovii i te patałachy mają w tym roku szanse wrócić do ligi. Nie wiem, czy pan to rozumie. – Dotknął mojej dłoni. – Odwdzięczę się panu.
Znowu był listonosz z pieniędzmi. Sześćset pięćdziesiąt złotych – zupełnie jak gdyby ktoś podjął się wypłacać mi regularnie zasiłek. Dorzuciłem je do tamtych pieniędzy w szufladzie. Jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię.
Od