chociaż nie bez formalnej uprzejmości. Wskazał krzesło. Ja siedziałem, gapiąc się na portret łysego pana wiszący tu od niepamiętnych czasów, a on, urzędnik, przeglądał papiery. Wreszcie, wciąż ze wzrokiem utkwionym w tych papierach, powiedział:
– Aha, znalazłem. Jest decyzja. Jest – powtórzył. – Trochę to tylko będzie daleko – zmartwił się. – Za miastem. Chociaż w obrębie wielkiej Warszawy – dodał szybko.
– Co to jest? – spytałem.
– Szkoła podstawowa.
Wymienił numer. Wstałem.
– Degradacja? – spytałem, a w głosie moim zabrzmiał gniew. Oparłem się o biurko i zauważyłem, że to mu się bardzo nie spodobało, nie mój gniew, tylko moje heretyckie dłonie na jego prawomyślnym biurku. – Jestem profesorem liceum i pragmatyka przewiduje…! – podniosłem głos, czując, że za chwilę zacznę krzyczeć.
– Proszę się uspokoić i nie powoływać ani na pragmatykę, ani na konstytucję – powiedział, marszcząc czoło. – Może pan złożyć odwołanie, ale wydaje mi się, że to niewiele pomoże. To nie jest nasza decyzja. Otrzymaliśmy ją z zewnątrz, na piśmie.
– Ale panów obowiązkiem jest zaprotestować – krzyknąłem.
– My tu nie protestujemy – odparł sucho. Spojrzał na mnie, skądś znałem to nieprzyjemne spojrzenie, słuchając go, zastanawiałem się skąd, i nagle sobie przypomniałem: to woźna popatrzyła na mnie dzisiaj w ten sposób. – My tutaj spełniamy rozporządzenia władz. – Chwilę milczał, potem spytał: – Więc jak?
– Dziękuję, nie skorzystam – powiedziałem.
– Jak pan chce. Może się pan namyślać do końca sierpnia.
– Już się namyśliłem – odparłem dumnie i wyszedłem.
Na korytarzu spotkałem tych pięcioro, którzy wraz ze mną podnieśli wtedy dłonie. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy: „Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tamem jest – pośrodku nich”. Na ulicy wszystko było w porządku, domy na miejscu, sztywno i obojętnie, ludzie zajęci swoimi sprawami. Szedłem w tłumie, z kapeluszem w ręku, ogłuszony, osamotniony, z tą tylko myślą, że w tym tłumie może tylko ja jeden jestem postacią historyczną.
– Przenieśli mnie karnie do podstawówki – powiedziałem żonie.
Znieruchomiała.
– Zgodziłeś się? – spytała wreszcie.
– Nie.
– To dobrze. – Objęła mnie i przytuliła twarz do mojej twarzy. – Mamy czas, zaczekamy, aż zmądrzeją. A na razie… damy sobie jakoś radę.
Na obiad były żołądki z moją ulubioną kaszą perłową. Wydobyłem butelkę wódki i samotnie wypiłem kielicha pod te żołądki. Nic Henryce nie powiedziałem o tym kołysaniu się domów. Wieczorem słuchaliśmy razem radia. Mówili o naszych sprawach. Mówili o aresztowanych. O nauczycielach usuniętych z pracy ani słowa. Wymieniali w kółko te same nazwiska – oni też mieli swoich faworytów. Moje nazwisko nie padło.
Czekałem na tę chwilę dwanaście lat. Tak, bądźmy szczerzy, czekałem na cios, może nie z utęsknieniem, ale dziwiąc się, że nie następuje. To, że moje życie toczyło się monotonnie, bez wstrząsów, zawsze wydawało mi się trochę nienormalne. Dwanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg liceum, zastanawiałem się już, jak będzie wyglądało rozstanie. Nastąpi jakaś katastrofa, byłem tego pewny, chociaż nie miałem pojęcia jaka.
W domu było półtoraroczne dziecko i żona, która przerwała studia i miała uczęszczać na kurs bibliotekarski. A w szafie wisiała niepotrzebna już zielona koszula z czerwonym krawatem. Pod koniec miesiąca brałem pensję, potem doszła do tego pensja żony, potem premie, czasem małe honoraria, zarobki z korepetycji. Żyliśmy oszczędnie. Kupowaliśmy meble, książki, zaprenumerowaliśmy Wielką Encyklopedię Powszechną. Henryce spodobał się raz stary turecki fotel, czarny, inkrustowany masą perłową, i chociaż był nam zupełnie niepotrzebny, kupiliśmy go, żeby nadał blasku naszemu mieszkaniu. Kupiliśmy też telewizor, ale od kilku tygodni, od kiedy zaczęło się pełne nienawiści ujadanie, stoi bezczynnie, przykryty pokrowcem. Z wycieczki zagranicznej przywiozłem aparat fotograficzny, zrobiłem potem masę zdjęć Pawłowi i Henryce. Lubiłem odwiedzać antykwariaty. Czasem przynosiłem do domu jakiś stary rocznik, raz nabyłem dziewiętnastowieczną encyklopedię Orgelbranda. Jeszcze była srebrna papierośnica z wygrawerowaną dedykacją dla mnie, podarunek brata Henryki. A marki pocztowe? Nazbierało się ich setki, miałem nadzieję, że któregoś dnia Paweł się tym zajmie i je posegreguje. Olejny obraz na ścianie pędzla nieznanego malarza liczył chyba z lat osiemdziesiąt i może nie był bez wartości. Teraz wszystko to, cały dorobek, powinno nas ratować.
Próbowałem obliczyć wartość tego wszystkiego, ale szło mi nietęgo. Nie miałem pojęcia, ile za co można uzyskać. Podczas okupacji orientowałem się lepiej. Ale wtedy nie mieliśmy z mamą co sprzedawać. Spotykałem ludzi, którzy z wrześniowej pożogi wynieśli meble, dywany, porcelanę, ubrania, skóry, futra, czasem nawet kosztowności. Zazdrościłem im aż do grzechu, do nienawiści. My z mamą nie mieliśmy nic. Tylko przed zaśnięciem, myśląc o czasach, które nastąpią, marzyłem, że ja też będę miał futra i dywany, dobre buty i garnitur na zmianę, ceniony zawód w ręku, no i trochę więcej niż te okropne piętnaście lat (bo młodość to była podczas okupacji wada najgorsza, śmiertelna), będę więc uczony, dojrzały i zamożny, i potem, kiedy znów będzie okupacja (bo okupacja wciąż i wciąż musi powracać), już mnie nic nie zaskoczy, puszczę w ruch całe nabyte latami doświadczenie. Możliwe, że głodowe majaczenia nigdy nie zniknęły z mojej podświadomości i one to sprawiły, że wciąż czułem pewność katastrofy. Wrócił do mnie ten zawzięty, głodny chłopak, rozglądał się pożądliwym wzrokiem po mieszkaniu i mówił: no, gdybym ja to wszystko miał wtedy…! A ja czułem się wobec niego trochę nie w porządku. Jak syty burżuj.
Dwanaście lat pracy! – myślałem, rozglądając się po naszym mieszkaniu. Dorobek w tych ścianach powinien być niemały. Człowiek po dwunastu latach harówy chyba się czegoś dorobił? Jak to wszystko sprzedać? Oczywiście wszystko prócz mieszkania, bo mieszkać gdzieś trzeba. Jest nas troje, musimy więc według danych statystycznych wydawać na utrzymanie sześć tysięcy złotych miesięcznie. To znaczy rocznie? Powiedzmy sześćdziesiąt pięć tysięcy. Odliczmy to, co wnosi Henryka. Potrzeba więc będzie wyciągnąć z wyprzedaży pięćdziesiąt tysięcy rocznie. Załóżmy, że mój strajk potrwa dwa lata. Z grubsza potrzeba mi stu tysięcy.
Rozglądam się po mieszkaniu. Aparat. Fotel. A książki? Mam chyba z osiemset sztuk. Prawda, że wiele poniszczonych. Pawełek, czytając, obrywa koniuszki kartek, lubi żuć kawałki papieru, a ja w swoich ulubionych książkach chętnie podkreślam i zapisuję marginesy – w porządku, przecież ulubionych książek i tak nie sprzedam, bez nich czułbym się dopiero fatalnie. Powiedzmy więc pięćset egzemplarzy na sprzedaż. Po dziesięć złotych każdy. Nie, przyjmijmy piętnaście za sztukę. Liczę: siedem i pół tysiąca. Nie wierzę własnym oczom, dwadzieścia lat skrzętnej zbieraniny, od studenckich czasów po dzień katastrofy, i raptem na jeden miesiąc życia. Nie może być! Musiałem popełnić jakiś błąd.
Robimy z Henryką próbną inwentaryzację. Liczymy i liczymy – fotel, aparat, obraz, telewizor – podwajamy przyjętą wartość posiadanych rzeczy, ale w żaden sposób nie możemy dobić do tych stu tysięcy. Widocznie liczymy źle. Mam jeszcze książeczkę samochodową i cztery tysiące na oszczędnościowej. Wychodzi jednak na jaw, że czeka nas mnóstwo wydatków: kołdry drą się, w tapczanie trzeba zmienić sprężyny, ja nie mam palta