spojrzałem na zegarek, klnąc – siódma trzydzieści, kiedy podniosłem słuchawkę i dotarł do mnie zdarty, rozedrgany głos pani Iny:
– To ja, syneczku. Pewnie śpisz jeszcze jak niewinne dziecię, więc śpieszę zawiadomić, że dziś w nocy nasze wojska spełniły swój internacjonalistyczny obowiązek i okazały bratnią pomoc.
– O cholera – mruknąłem.
– Nie klnij, syneczku, przy damie – usłyszałem. – Ubierz się, ogól i odwiedź mnie. Dostaniesz dobrej kawy.
Znałem to mieszkanko, dwa maleńkie pokoiki, które pani Ina zajmowała z czterdziestoletnią, rozrosłą w biodrach córką. Obserwowałem latami, jak opiekując się matką, córka powoli więdła, wciąż naznaczona jeszcze urodą jak szlachetny żółknący dąb. Bywałem tu, kiedy trzeba było naszej nestorce wręczyć kwiaty, pogratulować jakiejś okrągłej liczby lat i pracy czy nowego odznaczenia. Mogłem sobie wtedy obejrzeć pożółkłe zdjęcia wąsaczy w rogatywkach, romantycznych młodzieńców w maciejówkach i matron w turniurach. Nad żelaznym łóżkiem wisiały kilimy łowickie, na biureczku pod szkłem wycinanka kurpiowska, na półce z książkami przeważały tomy w skórzanej oprawie z wytartymi złoceniami, stare encyklopedie i leksykony, wspomnienia o Komendancie, wczesne wydania Żeromskiego, Zapolskiej, Berenta, Pamiętniki chłopów i pamiętniki Marcjanny Fornalskiej, a z obcych – Ibsen, Maeterlinck, Kropotkin, Romain Rolland, Haszek i w ogóle niezły bałagan.
Dziś przywitał mnie zapach świeżo zmielonej kawy i domowego ciasta, zapach dzieciństwa, którego już nie pamiętam. Córka wydała mi się bardziej małomówna niż kiedykolwiek, ale i bardziej jeszcze solidarna z mamą. Mógłbym coś również powiedzieć i o tych starych fotografiach na ścianie: one też jakby się zmieniły. Te panie w turniurach, poważne, dumne, ci chmurni wąsacze w czamarach, tużurkach i siwych kurtkach, dawniej tak całkowicie martwi i tak woskowi jak sfotografowane lalki, wszyscy oni teraz jakby ożyli. Kobieta wychylająca się spoza wysokiego oparcia krzesła, która zawsze wydawała mi się czcigodną matroną, miała chyba nie więcej niż trzydzieści lat, kiedy ją fotografowano. W jej ciemnych oczach po raz pierwszy dostrzegłem blask, płomień wewnętrzny, nieodpowiedzialne szaleństwo i przenikliwość. A, bestyjka, pomyślałem stylem naszych dziadków. I zrozumiałem, że przemawia przeze mnie nowe doświadczenie i że moja młodość już jest za mną.
Piliśmy kawę i jedliśmy ciasto, ale wiedziałem, że nie po to mnie tu wezwała.
– Syneczku – mówiła – to jest dom nieuleczalnych konspiratorów, ma długą historię, wiesz, że ja jeszcze jako dziecko walczyłam o polską szkołę, było z nami różnie, a jednak ja, stara, wysłużona klacz, powiadam ci, nigdy jeszcze nie czułam się tak schlastana. Już wolę, kiedy ja jestem bita, niż kiedy występuję w roli oprawcy. Wyjeżdżają – ciągnęła pani Ina – a my nie jesteśmy w stanie ich zatrzymać. I powiem ci, syneczku, nie wiem, co bym im powiedziała, gdyby mi pozwolono. Pomyśl, syneczku, co się dzieje! Niedobitki ludu, który tu z nami osiemset lat współżył, niedobitki, których nic nie zdołało stąd wyrzucić i odstraszyć, żadne tragedie, żadne przejścia, teraz nas porzucają. Ja ci powiem dlaczego. Bo są obrażeni. To jest straszna decyzja, syneczku, postaw się na chwilę w ich położeniu. Każdy chce żyć u siebie, kochany, nikt nie chce być obywatelem za wypowiedzeniem, jak pomoc domowa, która przestaje się podobać. Popatrz na nią! – Wskazała na córkę, która uśmiechnęła się do mnie, i nie wiem czemu, pomyślałem, że ma oczy podobne do Henryki. – Ona w minionym okresie miała swoje kłopoty. Przesłuchiwał ją, nawiasem, jeden z tych, którzy teraz wyjeżdżają. Ale nikt nie śmiał jej powiedzieć, że w tym kraju jest przybłędą i jak chce tu być, to musi się samookreślić. Przekonania są w modzie raz te, a raz tamte, można je zmieniać albo udawać, że się je zmieniło. Nie można tylko wyrzucić z siebie pochodzenia. Jeśli to w człowieku jest zaatakowane, to traci się grunt pod nogami. Pamiętasz, co powiedział Marmieładow: „Trzeba, żeby człowiek miał dokąd pójść”. Ona miała, zawsze miała, a on, ten, co ją przesłuchiwał, nie miał. Tylko on wtedy jeszcze o tym nie wiedział. Na tym polegała jego głupota i naiwność, i zarozumiałość. Dlaczego ty, syneczku, nic nie powiesz?
– Dlaczego? – zastanawiałem się. – Chyba dlatego, że ja o tym dawno wiem.
– To znaczy, że stara plecie banały? – obraziła się pani Ina.
– Nie, po prostu odkrywa pani coś, co dla pani jest nowe.
– Wiesz, że pomagałam im podczas okupacji?
– Lepiej się tym teraz nie chwalić…
Córka zgrzytnęła zębami.
– Wydrapałabym komuś oczy! Gdyby nie mama – powiedziała, a jej oczy zalśniły ciemnym blaskiem, jak oczy kobiety na zeszłowiecznej fotografii – zrobiłabym jakieś głupstwo! Ale takie, żeby się świat zatrząsł!
– Nie warto – powiedziałem. – Świat ma swoje własne kłopoty.
– A u ciebie, syneczku? – spytała matka.
– Trwam.
– Podczas egzaminów – powiedziała stara nauczycielka – napisałam na tablicy coś z twojego repertuaru.
– Dziękuję. Musiało to trochę zakłopotać pana Dłubaka.
– Tak, to się udało. Nie potrzebujesz pieniędzy? – spytała nagle.
– Nie. Mam rezerwy.
– Wiesz, że przeszłam na emeryturę? – mówiła stara. – Tolu, pokaż mu blaszkę. Dostałam order, leży w tamtej szufladzie. I cztery tysiące w kopercie.
– Przydadzą się – powiedziałem.
– Na pewno! – potwierdziła córka. – Coraz trudniej gospodarować.
– Na razie nie ruszyłam z tego ani grosza – mówiła pani Ina drżącym głosem. Pokręciła pomarszczoną szyją. – I, jak Bóg da, ani grosza z tego nie wezmę.
Córka sprzątnęła filiżanki i zaniosła je do kuchni. I wtedy zobaczyłem, że stara wyciąga w moim kierunku zaciśniętą dłoń.
– Weź – szepnęła. – Weź i trzymaj.
Zobaczyłem pomięte ciemne pięćsetki.
Wziąłem pieniądze, były ciepłe i z lekka przepocone. Przyłożywszy ostrzegawczo palec do ust, szepnęła:
– Przy Toli ani słowa. – Ściskała moją dłoń. – Pamiętaj, dla nich. Zorientuj się, kto naprawdę potrzebuje. Daj komuś, kto wyjeżdża. Wszystko oddaj.
Właśnie kiedy chowałem pieniądze do kieszeni, wróciła z kuchni córka. Pani Ina spojrzała na nią z ukosa i z przebiegłą miną wytrawnej konspiratorki powiedziała coś, co miało zabrzmieć dostatecznie ogólnikowo, by córka nie zrozumiała:
– Nie myślałam, że jeszcze kiedyś będę im potrzebna.
Na morzu, myślałem, na łagodnie rozkołysanym morzu, powtarzałem melancholijnie, czując, jak chodnik mnie unosi, jak przypływ zatapia domy. Potem pomyślałem o Conradzie. Że tak niewiele znośnego zostało z literatury, ale ci, którzy zostali, jak Conrad właśnie, stali się bliscy i niezbędni. Wspólnicy – tak o nich myślałem. Przeszedłem obok szaletu i uświadomiłem sobie, że na widok ustronnego miejsca myślę od razu o napisach. Żeby się tylko nie wygadać przez sen.
Conrad: „Rzadko kiedy spotyka się ludzi, których dusze, zakute w hartowaną zbroję postanowienia, są gotowe zmagać się w beznadziejnej walce do ostatka; w miarę jak nadzieja zanika, żądza pokoju staje się coraz silniejsza, aż wreszcie przezwycięża nawet żądzę