że się zaczerwieniłem. Zaprzeczyłem gorąco.
– Nie, nie, skąd. Tylko trzeba mieć gotówkę, naprawdę tylko o to mi idzie. Chcę, żebyśmy mieli dużo gotówki, wtedy łatwiej gospodarować.
– Zawsze zdążysz sprzedać – broniła swojego fotela.
Nie nalegałem, chociaż czasami wydaje mi się, że nie zdążę. Że lada dzień może przyjść zmiana, nagła rehabilitacja i wtedy okaże się, że ja w ogóle nie byłem poszkodowany, inni cierpieli, a ja nie, ja prześliznąłem się przez ciężki czas jak spryciarz pierwszej klasy. Zapakowałem trochę książek do plecaka i zawiozłem je do antykwariatu współczesnego. Księgarz odrzucił połowę tego, co przywiozłem (i to tę, moim zdaniem, bardziej atrakcyjną), a za resztę wypłacił mi sto dwa złote. Dołożyłem trochę do tej sumy i kupiłem butelkę winiaku.
Henryka stała się milcząca. Jej twarz poszarzała. Już nie mówi: „Idź i wygarnij im”. Napisała list do brata, pierwszy od pół roku, gruby list, który ledwo zmieścił się w kopercie. Słuchanie radia jest dla niej wielkim rozczarowaniem. Stale wspominają jednych i tych samych literatów, dużo mówią o kilku adwokatach, a nic o nauczycielach. Ani słówka, oczywiście, o bibliotekarkach. Nie wiedzą czy nie chcą wiedzieć?
Na Dworzec Gdański przyszedłem za kwadrans siódma. Państwo Łapińscy szli właśnie do wagonu. Za nimi podążał tłumek moich uczniów. Wymieniliśmy dyskretne ukłony. Szedłem między numerowymi, którzy dźwigali walizki. Ciekaw byłem ich reakcji, ale nie dostrzegłem nic osobliwego, wykonywali swój fach, tylko tym razem chętniej i bardziej dziarsko, bo po emigrantach można się spodziewać desperackiej hojności. Tunelem cisnęli się ludzie z kwiatami. Było kilku pijanych. Jakiś spóźniony odprowadzający, rozchełstany i spocony byk, przepychał się przez tłum, wykrzykując: „Gdzie tu ten pociąg do Treblinki?”. Ktoś się roześmiał, ktoś z tych wyjeżdżających.
Spostrzegłem nagle, że przyszedłem z pustymi rękami, bez kwiatów, bez słodyczy, i że państwo Łapińscy mogą sobie o mnie coś brzydkiego pomyśleć. Wróciłem do budynku dworcowego i w kiosku ze słodyczami kazałem zważyć pół kilo eksportowych czekoladek Wedla. Zapłaciłem więcej, niż dano mi w antykwariacie za książki. Wzruszony, z oczyma pełnymi łez pobiegłem do wagonu. Państwo Łapińscy stali w oknie i przyglądali się odprowadzającym. Zdaje mi się, że ona płakała, ale on nie, uśmiechał się z roztargnieniem, i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że myślami jest już daleko od nas, po tamtej, zagadkowej stronie swojego życia.
Irka wciąż jeszcze była na peronie, otoczona tłumem moich uczniów. Rozstąpili się przede mną, kiedy się do niej zbliżałem.
– Pozwolę sobie wręczyć – użyłem formuły uroczystej.
– Co to jest? – spytała.
– Czekoladki. Eksportowe. Zawieź je tam, dokąd jedziesz, i reklamuj nasze wyroby.
Potrząsnęła głową.
– Nie mogę tego przyjąć.
– Dlaczego? – zdumiałem się.
– Bo niezgłoszone na cle.
– Ależ to czekoladki! Na drogę!
– To nieważne, panie profesorze. Wszystko musi być spisane i zgłoszone podczas odprawy celnej. W trzech egzemplarzach. Nawet spinki i krawaty tatusia. Nawet bielizna, którą mam na sobie. Chusteczki do nosa. Kalendarzyk z adresami trzeba było dać do ocenzurowania – mówiła z narastającą goryczą. – Wszystkie zaświadczenia odebrano. Wszystkie legitymacje. Dyplom ojca wywiózł nielegalnie znajomy. Ocenzurowano każde zdjęcie i każdą notatkę. Rozkręcono nam lodówkę. Rozpruto nowe pantofle ojca. Popruto kołdrę i stwierdzono, że jest podwójna, że powinniśmy byli podać większą ilość kołder, i musieliśmy zapłacić grzywnę. A potem sfilmowano nasze rzeczy i nas samych, jak drapieżnie ograbiamy Polskę. Wkrótce zobaczy pan to w telewizji i będzie pan mógł się na nas oburzać.
Powiedziałem:
– Mnie to nie grozi, bo właśnie sprzedałem telewizor. – Wcisnąłem jej do ręki torebkę. – Weź to, dziewczyno. Weź. Część schrupiesz przed granicą, a resztę wyrzucisz przez okno.
Potem pocałowaliśmy się. Na chwilę owionął mnie zapach włosów mojej uczennicy. Potem odszedłem na bok i przyglądałem się, jak młodzi ją obcałowywali. Ostatniego chłopca, z którym się żegnała (ale nie z mojej szkoły), chudego i bladego drągala, objęła kurczowo i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Serce mi się ścisnęło. Julio, Julio, powtarzałem w myśli, biedna, prześladowana Julio.
Rodzice wołali z okna wagonu:
– Irka, czas już!
Spłakana dziewczyna weszła do wagonu. Po chwili jej twarzyczka ukazała się między ramionami rodziców. Uśmiechnęła się do nas. Julio, pomyślałem, Julio, serce nam pęknie. Jej ojciec dostrzegł mnie w tłumie i kiwnął mi dłonią. Przypomniałem sobie o tym „Przeglądzie Sportowym” i zawołałem:
– Pamiętam!
Do odejścia pociągu zostało kilka minut. Spędziliśmy je, stojąc w milczeniu, my, odprowadzający, i oni, którzy na odjezdnym przyglądali nam się wytrwale z okna. Jak na ironię, ich twarze niczym nie różniły się od tych, jakie najczęściej się spotyka na Nowym Świecie.
Stoimy. Milczymy. Przyglądają nam się: jedni zachłannie, inni coraz bardziej oddaleni myślami, jak pan Łapiński, jeszcze inni przez łzy, gryząc wargi. Ale najczęściej się uśmiechają – smutno, żałośnie. W sąsiednim oknie ktoś żartuje, opowiada anegdotkę zwróconą przeciw sobie. Wskazówka zegara na peronie przesuwa się: odjazd za minutę. Robi się cicho, wszyscy naraz milkną. Obok mnie ktoś szepcze:
– Codziennie to samo. Cały rytuał.
Pociąg ruszył tak cicho, że w odrętwieniu omal tego nie przegapiłem. Twarze państwa Łapińskich drgnęły i łagodnie przesunęły się w lewo. Wszyscy troje, oddalając się od nas, nieśmiało wachlowali rękami. Pobiegłem za uciekającym wagonem. Krzyczałem:
– Do zobaczenia, panie Łapiński! Do widzenia! Do widzenia!
Nie usłyszałem odpowiedzi.
Odbyło się losowanie książeczek samochodowych, ale nasza nie wygrała. Henryka była bardzo rozczarowana. Ja też. Jak gdyby ktoś nad nami się znęcał. Jeden wygrany numer był bardzo blisko; gdyby wylosowano o trzy niżej, samochód byłby nasz. Mógłbym wtedy o rok dłużej robić swoje. Nie wiem, co zaszkodziło Panu Bogu podsunąć ludziom przy urnie numer o trzy niższy. Zaczynam podejrzewać, że Pan Bóg wcale nie jest po naszej stronie. Wygląda na to, że jest konformistą i na wszelki wypadek woli (nie po raz pierwszy) być po stronie silniejszych batalionów. Przez kilka dni chodziłem rozgoryczony.
Dzwoniła pani Ina, zapewniłem ją, że wszystko załatwiłem tak, jak sobie życzyła. A ona na to: „Dziękuję ci, syneczku. Ja marzę już tylko o jednym: żeby się położyć spać i więcej się nie obudzić”. Rozumiem ją dobrze. Ja też chwilami pod ziemię chciałbym się zapaść. Ze wstydu i obrzydzenia. Teraz co do Pana Boga. Pomyślałem sobie, że jeśli chodzi o mnie samego, to może lepiej, że losowanie nie wypadło pomyślnie. Przez to staje się wszystko czystsze. Nie sztuka protestować, mając pełną kabzę. Zwierzyłem się z tej myśli Henryce. Uśmiechnęła się do mnie czule, bo sądziła, że mówię tak dlatego, żeby ją pocieszyć. Słyszałem potem dobiegające z kuchni pochlipywanie i siąkanie nosem.
Turecki fotel! To jest ten przedmiot zbytku, który należałoby usunąć sprzed oczu. Jeśli nie da się sprzedać, to może, niby nieumyślnie, złamać? Piękne i smutne ma oczy Chrystus z mozaiki raweńskiej i na pewno wyraziściej by wyglądały