Ferenc Molnar

Galicja 1914-1915


Скачать книгу

Widzę stare, ubrane na czarno matki. Stoją do mnie plecami, obejmowane przez szare oficerskie ramiona. Obraz nieruchomy: drobna staruszka, na jej plecach dwie umundurowane ręce, z dwiema dziko zaciśniętymi dłońmi. Musi to być długi, bardzo długi pocałunek. Nie widzę nawet ich głów, tylko ten uścisk pełen miłości, długi synowski uścisk. Długo będę miał przed oczyma ten obraz.

      Jakaś fala przebiega przeze mnie. Zakrywa, oblewa cale moje ciało niewypowiedzianym uczuciem. Życie oficera węgierskiego to skromne, uczciwe, spokojne życie, to życie niemal urzędnicze, obecnie, po tylu latach nagle postawione zostało wobec najważniejszej sprawy ludzkiej: wobec problemu życia i śmierci…

      Ostry sygnał trąbki uderza nad naszymi głowami od strony lokomotywy. To trębacz pułkowy odgrywa wsiadanego. Każdy jest na swoim miejscu. Jeszcze krótki uścisk dłoni i oficerowie wskakują do swoich wagonów. Lokomotywa gwiżdże przeciągle, pociąg rusza. Ten ogromny fortepian teraz już gra z całą siłą. Stoimy w miejscu. A gdy skład toczy się powoli przed nami, słyszymy, że załoga każdego wagonu śpiewa inną piosenkę. Wymachują rękami i czapkami. Jeden z wagonów przesuwa się przed nami z grzmiącym pod niebiosa śpiewem – właśnie są przy słowach: „…dla Serbów, bandytów…”, z następnego w innym rytmie huczy ku nam: „… panie plutonowy…”. Dwa wagony śpiewają wspólnie: „…pozostało w domu tylko paru połamańców…”

      Wagony przesuwają się przed nami coraz szybciej. Wszyscy, bez wyjątku śpiewają, pierwsi grzmią już z daleka, zza dworca, a przynajmniej drugie tyle ryczy jeszcze od końca. Koła teraz już dudnią, pociąg pędzi. Właśnie przemyka koło nas koniec składu, dwie kuchnie polowe. Kucharze pilnie mieszają w kotłach drewnianymi łyżkami. Małe kominy kuchenne dymią, iskry błyszczą w ciemności. Jakby do końca pociągu przyczepiona była druga lokomotywa – to ta kuchnia polowa, która przelatując obok, wydmuchuje na nas aromatyczną woń gulaszu. Potem to wszystko znika, widzimy tylko trzy czerwone lampy ostatniego wagonu, lecz z dala, z ciemnej nocy, w którą pędzi pociąg z żołnierzami, dolatują do nas dźwięki, to dziesiątki pomieszanych ze sobą piosenek żołnierskich dźwięczą w powietrzu. Lokomotywa ciągnie za sobą ten groźny stalowy instrument, te rozpędzone organy, rozśpiewany pociąg gnający ku wojnie. Huczy coraz dalej. A potem koniec. Przez trzy dni rozglądałem się po Altsanndec, tam gdzie mieszkają korespondenci wojenni. Nareszcie udało mi się dostać porządny pokój w czystym hotelu przy rynku. Przeprowadziłem się wieczorem, uporządkowałem swoje rzeczy, trochę popatrzyłem przez okno na galicyjskie góry, które widziałem teraz po raz pierwszy w życiu. Jestem tu na tyłach frontu i po szalejącym dzień i noc wojennym zgiełku Budapesztu czuję się w tej wielkiej wieczornej ciszy zmęczony. Potem poszedłem na wspólną kolację do restauracji Mojżesza Findera, gdzie siedzieliśmy wraz z przydzielonymi nam oficerami.

      W pewnej chwili wstał pan kapitan, nasz komendant i oznajmił, że na godzinę trzecią w nocy każdy ma być spakowany, w pół do czwartej na rynku podstawione będą wozy, na których udamy się do najbliższej stacji.

      W DRODZE Z PÓŁNOCY NA POŁUDNIE

a3

      Nowy Targ, listopad 1914

      O czwartej wyruszymy, a o piątej będziemy już w pociągu i pojedziemy wprost do Serbii. Na froncie południowym Feldzeugmeister Potiorek odniósł wielki sukces, jestem szczęśliwy, że tam pojedziemy. Ale czemu tak nagle? Po kolacji spakowaliśmy się i postanowiliśmy, że się nie położymy, tylko pozostaniemy na nogach aż do odjazdu. Czas ten spędziliśmy w lokalu handlarza wina pana H. Było to jedyne miejsce w Starym Sączu, gdzie można było przebywać do trzeciej nad ranem. Poprosiliśmy o flaszkę dobrego wina. Żyd i jego córki są bardzo podnieceni, martwią się, że kwatera prasowa zostanie przeniesiona. Za piętnaście trzecia, w dalszym ciągu podnieceni, za butelkę wina żądali sześćdziesięciu koron. Wydelegowaliśmy do nich energicznego kolegę, pana L. i po krótkiej, lecz burzliwej dyskusji zadowalają się czterdziestoma koronami. Od nich usłyszałem – a był to jeden z powodów nagłego wzrostu cen – że wydany został rozkaz o powszechnym odwrocie i że Przemyśl ponownie otoczyli Rosjanie. O trzeciej miotaliśmy się z lampami pośród wozów na rynku. Zapakowaliśmy się, a o czwartej wyruszyliśmy. Było ciemno, choć oko wykol. Trzy dni temu jeszcze byłem w Budapeszcie, a teraz nic nie rozumiałem z tego wszystkiego, lecz miałem wrażenie, że jadę gdzieś uciekając przed Rosjanami. Może nie tyle jadę, co jestem wieziony. Odkąd znajduję się pod wojskowym dowództwem, nie odczuwam żadnej samodzielności, dziwne, ale tak jest: nie jadę, lecz mnie wiozą, nie oglądam, ale coś mi pokazują. Przyjechaliśmy furami pod kwaterę główną. Ostre światło trzypiętrowego budynku w nagim ogrodzie. Był to budynek naczelnego dowództwa. Śpiący i zmęczony, znalazłem się na dworcu kolejowym, gdzie znowu usłyszałem, że zarządzono powszechny odwrót. Wdrapaliśmy się do okropnie przepełnionego pociągu, w straszliwej gwarze uciekinierów, w wielkim zamieszaniu. Wraz z czterema kolegami dostaliśmy miejsca przy chorym kapitanie, który nie- miłosiernie kasłał. Siedzieliśmy upchani jak śledzie. Amerykański korespondent wyjął cygarnicę i nas poczęstował. Wszyscy trzej wzięliśmy po cygarze. Potem otworzył zapalniczkę i podał ją któremuś z kolegów, Węgrowi. W tym momencie kapitan znowu zaczął w sposób nieopisany kasłać. Węgier zamknął zapalniczkę, a cygaro schował do kieszeni. Wszyscy również schowaliśmy cygara. Kapitan po- wiedział: „Ich danke, meine Herren”. Amerykanin wyszedł palić na korytarz. Pociąg akurat stał, na galicyjskich wzgórzach rozpływała się smutna, niebieska jasność jesiennego świtu, nigdzie żywego ducha. Staliśmy na małej stacyjce, obok nas pociąg towarowy wypełniony śmieciami wojny, zabłoconymi, potrzaskanymi wozami. Łyse wzgórza i pola zapowiadają już zimę, jest bardzo chłodno, dyszle i koła połamanych wozów – rzucone bezładnie – czarno rysują się na smutnym porannym niebie. Pieją pierwsze koguty, ale gdzie, nie mam pojęcia, bo ani śladu domu czy człowieka. Wzgórza są obce i niełaskawe, ten mroczny, dżdżysty świt galicyjskiego pejzażu przepełnia jakaś dzika przekora. Na stacji kompletna pustka, nigdzie ani pasażera, ani kolejarza, ani wartownika, nikogo.

      Újvidék, listopad 1914

      Podróżujemy z długimi przystankami. Jedziemy na południe, w kierunku Serbii. Jest nas bardzo wielu, wielu zagranicznych korespondentów, jedzie z nami nawet amerykańska dziennikarka. Jej zachowanie jest niesympatyczne: dama nosi bluzę i czapkę ułańską i z wesołym uśmiechem salutuje żołnierzom, zakrwawionym, wycieńczonym, rannym. Czuje się dobrze w tej dziwnej zabawie. Do Újvidéku docierają wspaniałe wieści o naszym natarciu w Serbii. Czekamy na pozwolenie, żeby przez Mitrovicę dojechać do Macsvy.

      Pétervárad, listopad 1914

      Obejrzeliśmy twierdzę w Pétervárad, a po południu pożegnaliśmy monitor, który popłynie w kierunkuBelgradu. Pozostałem w tyle, żeby dokładnie obejrzeć piękne, nowe działo na monitorze, przed którym wielkie zadania. Nareszcie zaświeciło słońce, było ciepło, lecz tylu ludziom prezentowano działanie armaty, że ja nawet jej nie widziałem. Najpiękniejsza chwila była wtedy, gdy młody blondyn z Újpesztu otwierał małe drzwi zapadkowe i można było zajrzeć do wnętrza okrętu. Szrapnele leżały jak butelki szampana w piwnicy wytwornego dżentelmena, jeden na drugim. A są one wielkości butelki od szampana. Nawet ich kapsle tak samo się błyszczą. Granat to ponura czarna butelka z żelaza. A w ogóle