Ferenc Molnar

Galicja 1914-1915


Скачать книгу

sznur latarni, miasteczko nad brzegiem. Węgry!!!

      Nocsaj, listopad 1914

      Jadę sobie strasznym serbskim traktem od jednej martwej wsi do drugiej – nigdzie żywej duszy – i naraz olbrzymie pole. Kapitan siedzący przede mną na trzęsącym wozie obraca się do mnie i pokazuje na nie palcem. Zza małego wzgórza właśnie wychodzi na pole stado. Kilkaset sztuk zwyczajnego, ni to tłustego, ni to chudego bydła. Wojsko jest daleko przed nami. Nie tędy wiedzie linia zaopatrzenia w żywność. Stado zatem stanowi łup zdobyty według prawa wojennego – żywy inwentarz wymarłych wsi. Wieś serbska musiała się śpieszyć, skoro je pozostawiła.

      Zatrzymują się, skubią lichą listopadową trawę. Przed nami ciągnie się w poprzek głęboki rów strzelecki, biegnie między chałupami, przez podwórka, wychodzi ze wsi skręcając, przecina pole i znika za wzgórzem. Kilka krów biegnie kłusem właśnie w tym kierunku, kiedy nagle słyszę głos. Brzmi on z węgierska, choć powiedział tylko tyle: „Hé! Hó! Hö!” Zapędza bydło z powrotem od okopu, wzdłuż którego sterczą krzyże. Żołnierze śpią tam pod małymi serbskimi kwiatami. Teraz dopiero zauważyłem, że między krzyżami stoi ładny chłopak węgierski, pasterz z bagnetem. Tego, co w tym widoku jest piękne, ściskające za serce i tak nie potrafię opisać. Zmierzcha się. Armia już poszła stąd, maszeruje pod Valjevo.

      We wsi nie ma ani jednego człowieka. Wydeptany, głęboki rów, ze wszystkimi śladami boju, przed nim cudaczny cmentarz, wielka cisza, bezkresne niebo nad polem; pośród krzyży sylwetka żołnierza, wspartego na karabinie, niczym na kiju pasterskim. Żołnierz z bagnetem pilnuje stada. Daleko, gdzieś nadKolubarą grzmią armaty, nasi biegną naprzód w błocie, we krwi – a tu, za nimi, łagodna cisza przedwieczorna i żołnierz węgierski, w którego rękach karabin z bagnetem przemienił się w kij pasterski.

a5

      Ciemna postać żołnierza tak wyraźnie odcina się od czerwieniejącego nieba, jak na naszych obrazach przedstawiających pasterzy, w smutku, godności, bezruchu. W garści trzyma lufę karabinu i opiera się na niej. Odrobinę opuszcza głowę. Może dlatego stoi tu jak pasterz, bo i w domu to było jego zajęciem. A ja tutaj, zawsze i wszędzie, szukam tylko dawnego, spokojnego żywota ludzkiego, jak ono przedziera się przez wojnę, jak domaga się swych praw, jak wybija się – niby smutna trawka między kamieniami – przez wszelkie armaty, krew, krzyki, śmierci, mundury, dyscyplinę. I oto ten chłopak stoi na obczyźnie, na ziemi wroga, ma szynel, czapkę, numer pułkowy, bagnet, karabin, ładownicę – a jednak stoi tak, jak stoi pasterz węgierski od tysięcy już lat. Na wierzchu nosi zbrojną maskę wojny, lecz w jego milczącej sylwetce zawarty jest pradawny spokój węgierskiego pasterza. Mógłbym podejść do niego, zagadnąć, ale nie potrafię. Kiedy tak zmierzch rozmywa kontury jego munduru a karabin przemienia w kij pasterski i gdy nawet szeroki szynel zarzucony na plecy zdaje się szubą, a on stoi tam cicho, smętnie, w zamyśleniu, jest to widok tak cudowny i tak bolesny zarazem, że nie wolno go rozproszyć. Teraz w tym chłopcu-piechurze śni serce dalekich Węgier. Powiadam, nie potrafię opisać, jak piękny i smutny był ten pasterz z bagnetem.

      Później, gdy z powrotem wlokę się wozem przez tę samą wieś, stado akurat wraca do domu. Ileż to razy u siebie w kraju doganiałem automobilem powracające w letnim zmierzchu stado. Jakże przejmujący jest ten widok: we wsi ani żywej duszy, jednakże krowy i woły skręcają do swoich zagród. W ich ryku jest coś obcego. Nie śmiałbym mówić, że bydło wyje, choć tu, w tej wymarłej wsi w cichym ryku, z którym zwierzęta przekraczały bramy zagród, słyszę coś z przerażającego wycia.

      Na samym końcu idzie powoli żołnierz, który ich pilnował. Już założył szynel jak trzeba, zapiął też pas. Na ramię powiesił karabin z bagnetem. Teraz jest już prawdziwym piechurem. Zobaczył moją czapkę wojskową, więc salutuje, opuszcza ręce wzdłuż pasa do kolby karabinu. Lecz w następnej chwili znów jest pasterzem. Gdy moja fura przejeżdża koło niego, patrzy na mnie i powoli, z powagą, jak przystoi o cichym wieczorze, mówi: ”Niech będzie pochwalony!”

      SERBSKIE HISTORIE

      Mitrovica, listopad 1914

      Pośród małych serbskich chałup mrowie wozów. Liczę je: czterdzieści… pięćdziesiąt… sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy… muszę przerwać, w trakcie liczenia przejechało bowiem drugie tyle. Z przodu poruszająca się bryła błota na czterech szerokich kołach, z małą czarno-żółtą chorągiewką. Z tego wynika, że to automobil. Wysiada zeń żołnierz cały w kolorze ziemi. Jakoś jednak widać na nim trzy gwiazdki, kapitan. Z twarzy czerwonej jak jabłko promienieje wielka radość. Wraca z okolicy Valjeva. W następnej chwili otacza go ze dwudziestu oficerów. Skąd się wzięli, nie wiem. Szare czapki pochylają się ku sobie. Niebo jak ciemnoszary marmur, tu i tam przebiegają po nim białe nici chmur. Zaczyna padać. –

      „Sześć armat – opowiada – we czwartek stało na górze Crni Vrh. Sześć armat serbskich, cała bateria. Nasza artyleria wykryła je. Ostrzeliwała tak długo, aż sześć armat pozostało bez ludzi i koni. I wtedy kompania piechoty z gromkim okrzykiem pobiegła na górę, przegnała serbską piechotę i objęła baterię w posiadanie. Nasi piechurzy głaskali serbskie armaty, całowali je, obejmowali, poklepywali ich lufy, jakby były końmi. Kapitan powierzył jednemu z plutonów pilnowanie baterii, a sam z resztą ludzi popędził dalej. Na górze pozostało sześć armat z plutonem piechurów. Była siódma rano.

      Rozkaz brzmiał: jeśli to możliwe, trzeba zabrać te armaty do swoich. Jeśli nie, to trzeba pilnować, póki nie przybędą konie. Do dziewiątej rano konie nie przybyły, piechurów nie sposób było powstrzymać, zdobyli gdzieś liny i postanowili dowlec baterię do kwatery głównej, a może nawet do Wiednia, do króla. Kapitan powiada, że zdobycie armaty jest tak ogromnym przeżyciem, że widział żołnierza, który płakał, gdy przyszło mu oddać taką zdobycz. Żołnierz miałby ochotę pozostać z nią do końca wojny. A nawet potem.

      Przywiązali liny do armat i zaprzęgli się do nich. Sześć armat to duży ciężar dla plutonu piechurów, którzy jeszcze nie tak dawno szturmowali pod górę. A gdy zaczęli je ciągnąć, jeden zameldował, że idą Serbowie. Spojrzeli w dolinę. Szło przynajmniej pięć razy więcej Serbów, niż ich było. Położyli się i strzelali. Dwa razy odrzucili Serbów, którzy przyszli po armaty. Za trzecim razem już ich ubyło, Serbowie pracowali zaciekle. Część plutonu znalazła się za armatami. Sześciu przywiązało się linami do dział, teraz albo z nimi, albo wcale.

      Żadna ze stron nie popuszczała, w takich okolicznościach pojawiają się saperki. To samo robią olbrzymie armie i najmniejsze patrole. Gdy nie dają sobie rady, wykopują rów i chowają się w ziemi. Za godzinę piechurzy stali już w nim po szyję, tak jak Serbowie po tamtej stronie.

      Między dwoma okopami stało sześć armat. Końce sześciu lin były w naszym okopie.

      Przez pewien czas ani Serbowie, ani nasi nie strzelali. Obydwie strony czekały na posiłki. Bateria będzie tych, którzy je wcześniej dostaną. Jednak po pół godzinie nasi piechurzy zaczęli szarpać z okopu linami. Trudna to praca. Armaty zaczęły powoli tańczyć w miejscu, jak niedźwiedzie. Ale nie bardzo się zbliżały. Serbowie rozpoczęli strzelaninę, nasi odpowiadali, a żołnierze przywiązani do lin wciąż rozpaczliwie je ciągnęli. Z ziemi, z prawa i lewa, odzywały się karabiny. Do tej muzyki ociężale tańczyło pośrodku, na małej polance, sześć armat. Wspaniały bal na górze Crni Vrh.

      W południe nastąpiła mała przerwa. W tym czasie