Ferenc Molnar

Galicja 1914-1915


Скачать книгу

– ze swoim niepohamowanym temperamentem i ogromną chęcią walki, stał się ulubieńcem wspólnie z nim walczących oddziałów. Wyrazy uznania lub krytyki dla chłopców z Debreczyna podawano sobie z ust do ust.

      Pułk debreczyński ostatnio stał na linii ognia obok pułku ze Styrii. Obydwa czekały na rzucenie ich do walki. Przyszedł oficer z rozkazem dla Styryjczyków, że natychmiast mają rozpocząć atak. Nasadzili bagnety, pomachali na pożegnanie do Węgrów i z gromkim okrzykiem bojowym popędzili jak wicher na Rosjan. Żołnierzom z Debreczyna tak się spodobał ogromny rozpęd, z jakim Styryjczycy pod ogniem armat rosyjskich ruszyli na wroga, że cały pułk, cztery tysiące węgierskich chłopów zaczęło bić im brawo. Styryjczycy w huraganie owacji zachwyconych Węgrów biegli przez pola na rosyjskie okopy. Baterie nieprzyjacielskie grzmiały bez przerwy. Pułk z Debreczyna przez cały czas nieustannie bił brawo. Styryjczycy rozbili linię rosyjską do cna. Potem opowiadali wszystkim, uszczęśliwieni, że gdy ich ranni wracali później, to wciąż jeszcze słyszeli oklaski.

      Újzsolna, grudzień 1914

      Stacja towarowa zastawiona pociągami. Jednym z nich przyjechało siedmiuset rosyjskich jeńców, którzy mają być nakarmieni na tutejszym „Verköstigungs- Station”. Żołnierze węgierscy, którzy właśnie wyleczyli się z ran i jadą teraz drugim pociągiem na pole bitwy, dostaną ten sam gulasz. Mroźna noc zimowa, godzina pół do trzeciej. Mgła, bardzo wysoko zawieszone lampy elektryczne. Wracam z baraku, gdzie przy długim stole zajada siedmiuset Rosjan, jakby byli na bankiecie. Idę przez tory w kierunku czerwono płonącego ogniska. Chcę zobaczyć, co to jest za ogień we mgle. Na stojakach zrobionych z szyn kolejowych, w wielkich kadziach gotuje się tu, na wolnym powietrzu gulasz. Pod kadziami ogień tak duży, jakby zamierzano w nich topić żelazo. W pobliżu ogniska krzesło ogrodowe, siedzi na nim młody oficer rosyjski i pisze coś w notesie przy świetle ogniska. Na nic nie zwraca uwagi. Mówią, że chorąży nie jedzie teraz z innymi, poczeka do piątej rano, gdy przyjadą wzięci do niewoli oficerowie rosyjscy i z nimi pojedzie dalej. Zobaczył moją opaskę, a na niej słowo „Presse”. Wstaje i salutuje. Zwraca się do mnie po niemiecku: „Pan jest korespondentem wojennym? – Jestem. Węgier? Tak.”

      Pokazuje mi notesik, do którego przed chwilą coś wpisywał.

      „Wobec tego poproszę pana o grzeczność. Zabiorą mnie do obozu jenieckiego na Węgrzech. Ja sobie w tej książeczce zapisałem po węgiersku prośby, które będą mi przydatne. Nie znam węgierskiego. Węgrzy podyktowali mi wszystko, co potrzebne, a ja zapisałem dokładną wymowę, ale cyrylicą. Teraz ja odczytam, a pan niech powie, gdzie jest błąd. Dobrze?”

      „Dobrze” – mówię.

      Spojrzał na mnie, gdy zapytał „dobrze” – przy ognisku każdy ma twarz romantyczną. Jego twarz była uderzająco długa, bardzo koścista, długi nos, długi podbródek, duże ciemne oczy, głęboko osadzone w cieniu kości czołowej.

      Czyta po węgiersku bardzo zgrabnie wymawiając poszczególne słowa: „Proszę szklankę wody”. Patrzy na mnie. „Dobrze” – mówię.

      „Poproszę kawałek chleba. Proszę wymienić pieniądze rosyjskie. Proszę za- słać łóżko. Proszę oczyścić ubranie. Proszę wyczyścić moje buty. Proszę przynieść wody do mycia. Proszę mydło”.

      Patrzy na mnie. „Bardzo dobrze” – mówię. „Proszę przynieść cygara. Proszę przynieść papierosy. Proszę zdobyć gazetę niemiecką. Proszę zameldować komendantowi, że chcę z nim rozmawiać. Herbatę proszę. Kawę czarną proszę. Proszę nikomu nic nie mówić.”

      ”Co takiego?” – pytam. Czyta odruchowo: „Proszę nikomu nic nie mówić”. „Jak?” – pytam. – „Nikomu nic nie mówić? Po co to panu?” Zamyka notes z trzaskiem, chowa do kieszeni. Dopiero wtedy uświadamia sobie, że nie rozumiejąc tekstu przeczytał i to. Ponuro z wyrzutem patrzy na mnie i siada z powrotem przy ognisku na ogrodowym krześle. „Pan wybaczy” – mówi – „że pana fatygowałem”.

      Dwoma rękami złapał krzesło pod siedzeniem i siedząc już odwrócił się do mnie plecami razem z krzesłem.

      Zsolna, grudzień 1914

      Usłyszałem historyjkę o węgierskim żołnierzu, który walczył w kaftanie – ma ona kilka wersji. Anegdoty wojenne, krążąc wśród ludzi, których nerwy są napięte do granic, w ciągu 24 godzin od wydarzenia mają już wiele odmian. Zanim z frontu przedostaną się do linii zaopatrzenia armii, są już opowiadane w setkach wersji. Ja zanotuję ją tak, jak usłyszałem.

      W jednym z miast wschodniej Galicji, w Rohatyniu, kiedy był on jeszcze w naszych rękach, szedł sobie ulicą pewien kapitan. Nagle stanął przed nim Żyd. Żyd ten nie miał ani pejsów, ani brody, tylko kaftan i futrzany kapelusz, co w Rohotyniu wystarczy, by być uważanym za Żyda. Poza tym Żyd miał piękny wąs i poczciwą twarz Węgra.

      Powiada: „Panie kapitanie, melduję posłusznie, że jestem. Uciekłem z niewoli rosyjskiej.” Podał nazwisko i numer pułku. Był piechurem, rodowitym Madziarem. „A co to za maskarada?” – pyta kapitan. Stoi wyprężony i melduje posłusznie panu kapitanowi, że Rosjanie wzięli go do niewoli razem z innymi. Zabrali go. Nocą wymknął się im i uciekł. W ciągu dnia nie miał odwagi pokazać się w mieście, gdzie byli Rosjanie, bo melduje posłusznie, miał na sobie narodowy mundur. Jak go złapią, to zastrzelą. Ukrył się u biednego Żyda, który na jego widok wpadł w rozpacz, bo gdyby go u niego znaleźli, to i jego by powiesili, melduje posłusznie. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, rozebrał się do naga – za przeproszeniem jak go Pan Bóg stworzył. Żyd całe jego ubranie spalił, podarował mu kraciaste spodnie, kaftan i futrzany kapelusz, bo nic innego nie miał. Żyd dał wszystko chętnie, bo to oznaczało, że żołnierz sobie pójdzie. No i wyruszył. Niezbyt był pewny siebie, jednak chodził między żołnierzami rosyjskimi i trochę się bał, że szpiczasty wąs i koścista, śniada twarz Węgra go zdradzi. Ale i z tym sobie poradził, bo końce wąsów wsunął do ust i gdy widział żołnierza rosyjskiego, to cichutko pod nosem podśpiewywał: „zykcen, zakcen, cwancyk” i „hep, hep”. Przy pomocy żydowskich piosenek udało mu się pod wieczór wydostać z miasteczka, potem podwinął kaftan do pasa i biegł tak szybko, jak tylko mógł i teraz oto jest tutaj, melduje posłusznie.

      „A czego chcecie? – Walczyć, melduję posłusznie! – Tak, w kaftanie? – Chyba dostanę jakiś mundur? – Munduru nie ma. A chcesz walczyć bez broni?” – Podwija znowu kaftan, melduje posłusznie i z przeproszeniem wyciąga spod niego swój bagnet, który miał ze sobą i w niewoli rosyjskiej

      „No, synu” – mówi kapitan – „teraz idź spokojnie tam i tam, gdzie na domu jest napisane: Miejsce zbiórki żołnierzy, poszukujących swoich oddziałów, tam się zamelduj, tam cię wyposażą, otrzymasz przydział i po kilku dniach wyślą cię do twojego pułku, bo on jest teraz daleko stąd”.

      Bardzo się zmartwił nasz żołnierz, błaga kapitana, żeby mu tego nie robić, on wie, że tu, pod miastem toczy się walka, on natychmiast chce iść do okopów, mniejsza o to, co ma na sobie, resztę jakoś sam załatwi. Kapitan daremnie mu tłumaczy, że w cywilnym ubraniu nie wolno walczyć, bo jak trafi do niewoli, to z miejsca dostanie kulkę. Jego drugi raz nie złapią!

      Kapitan traci cierpliwość i krzyczy: „W tył zwrot, raz-dwa, odmaszerować i robić, co kazałem!” Salutuje w kapeluszu żydowskim, podwija kaftan i rusza. A kapitan za kilka dni słyszy coś takiego: nasz żołnierz nie zgłosił się na miejsce zbiórki, lecz poszedł do najbliższego okopu, z którego usłyszał węgierską mowę. Broni nie mogli mu dać, munduru też nie, więc tak jak stał, dołączył do nich i znakomicie kontrolował